Siła jest kobietą, czyli "Wonder Woman" (2017)

Siła jest kobietą, czyli "Wonder Woman" (2017)


Reżyseria: Patty Jenkins
Scenariusz: Allan Heinberg
Obsada: Gal Gadot, Chris Pine, Connie Nielsen, Robin Wright, Danny Huston, David Thewlis, Said Taghmoui, Ewen Bremner i inni...
Zdjęcia: Matthew Jensen
Muzyka: Rupert Gregson-Williams
Rok: 2017


    Kocham nieudane filmy DC. Żadne komedie nie działają na mnie tak, jak one. "Man Of Steel" to głupia i absolutnie niedorzeczna produkcja, przedstawiająca Supermana w tak okropny i mało szanujący sposób. "Batman v Superman: Dawn of Justice" to film pozbawiony jakiegokolwiek ciągu przyczynowo-skutkowego - to po prostu zlepek kilkudziesięciu luźno powiązanych ze sobą scen, a o "Suicide Squad" wolę już lepiej nic nie pisać. W "BvS" po raz pierwszy w filmowym uniwersum DC pojawiła się Diana Prince, czyli Wonder Woman i po tym występie stała się nadzieją tego komiksowego światka - tą, która może ocalić nadchodzące "Justice League". Kilka miesięcy przed wspólną produkcją superbohaterów DC możemy obejrzeć solową, właśnie Wonder Woman.

Wonder Woman otrzymała świetne 'origin story' - najlepsze, jak na ten moment w uniwersum DC. Dzięki temu, czujemy się do bohaterki wystarczająco przywiązani, aby wiązać jakieś emocje z dalszymi wydarzeniami.

       Diana Prince (Gal Gadot) to księżniczka amazońska, córka Królowej Amazonek, Hippolity (Connie Nielsen). Jest ona waleczną dziewczyną o dobrym sercu i perfekcyjnie wyszkoloną wojowniczką. Wskutek przypadkowego przybycia do pilnie strzeżonej Themiscyry brytyjskiego żołnierza, Steve'a Trevora (Chris Pine), Diana wyrusza poza ojczyznę do świata zniszczonego przez I wojnę światową, aby odszukać odwiecznego dobra. 

"Wonder Woman" to film, który jest jakiś - w przeciwieństwie do poprzednich filmów DC. Można o nim powiedzieć, że ma początek, środek i koniec, niezłych bohaterów ze świetną tytułową bohaterką na czele i jest dobrze nakręcony.

     W "Wonder Woman" czuć reżyserską, babską rękę i ogromne serducho - poszanowanie dla komiksowego pierwowzoru. Co mnie bardzo cieszy, film nie jest wcale rażącym, feministycznym manifestem, ale opowieścią o kobiecie z krwi i kości, która potrafi pokazać że ma w sobie, zarówno delikatną i kobiecą stronę, Dianę Prince, oraz waleczną i odważną wojowniczkę, Wonder Woman. Patty Jenkins i Allan Heinberg dopisali jej nawet dobry 'background' w postaci całej historii na Themiscyrze, co wzmocniło rys całej postaci. Scenariuszowo jest więc dość dobrze, a doczepić można się bardziej do samych realiów historii, które nie zawsze wypadają w zestawieniu z estetyką postaci smacznie.

Diana Prince biegająca w kusym kostiumie wśród stosów ofiar I wojny, czy to może wyglądać dobrze?!
      No właśnie. Twórcy filmu postanowili akcję filmu umieścić w czasie I wojny światowej. Jest ona wątkiem historycznym, właściwie mało używanym w popkulturze. Zwykle w amerykańskich mainstreamowych produkcjach widzimy II wojnę światową. Działo się to np. w marvelowskim "Kapitanie Ameryce: Pierwszym starciu", który również pełnił rolę 'origin story'. W filmie Marvela oglądało się to o wiele łatwiej. Tym bardziej, że wrogiem bohatera, tak naprawdę był ktoś, kto zupełnie nie mógł mieć związku z żadnymi historycznymi faktami. DC postanowiło umieścić Wonder Woman w tym cięższym do jednoznacznej interpretacji czasie i wyszło to, niestety, z niemałym zgrzytem. Diana została wsadzona przecież w środek wojny pomiędzy tak naprawdę nic nieznaczącymi dla niej krajami (Anglia i Niemcy). Choć chciałaby bardzo wszystkich ocalić, to okazuje się to niemożliwym, zatem w końcu musi wybrać, kogo chce bronić i w czyim imieniu walczyć. Jako, że przywlekli ją tam Brytyjczycy, to po ich stronie decyduje się walczyć Prince, po czym wkłada swój kostium i wbiega w środek walki i czyni to, co reszta żołnierzy. M. in. to właśnie to sprawiło, że "Wonder Woman" ogląda się troszkę z podejściem 50/50. Od pewnego momentu nie można się wczuć dostatecznie w ekranową sytuację... bo nawet nie ma na to ochoty.


         Aktorsko "Wonder Woman" wypada nawet dobrze. Gal Gadot została, moim zdaniem, wybrana do roli superbohaterki idealnie. Jest dość charyzmatyczna, pasuje fizycznie, a oprócz tego jest bardzo urocza, więc naprawdę łatwo zapałać do niej sympatią. Nawet przy mojej antypatii do Chrisa Pine'a, jego występ podobał mi się. Uważam, że to chyba najlepsza rola w jego karierze. Nie ma co mówić o reszcie charakterów, bo są one po prostu komiksowymi, przerysowanymi do bólu marionetkami, które jak to w filmach o superbohaterach muszą po prostu odegrać swoje schematyczne kwestie, a na koniec zejść ze sceny, niepokonanym. Szkoda, że słabo wypadły występy 'villanów' produkcji. Choć nie razi to już dzisiaj w oczy, bo poza Lokim i Jokerem (któremu należycie w filmach udało się przetrwać dotąd jedynie w "Mrocznym Rycerzu" Nolana) próżno szukać jakiegoś charakternego złego charakteru w adaptacjach komiksów.
        Początek na Themiscyrze został nakręcony świetnie. Na scenografię rajskiego kraju wybrano naprawdę przepiękne widoki i równie przepięknie je naświetlono i nakręcono. Nawet wszechobecne efekty specjalne nie wypadły tak źle. Jedyne do czego można się jakoś przyczepić to slow-motion, które zostało zastosowane w naprawdę wielu scenach i często naprawdę niepotrzebnie, i chyba tylko po to, aby w jakiś sposób (nie wiem, jak to niby miało wzmocnić dramaturgię...) zrobić z filmu Jenkins majestatyczną opowieść.

Wonder Woman w tej scenie (umieszczonej w trailerze) jest ukazana w bardzo majestatyczny sposób. I tutaj to działa!

          Podsumowując, "Wonder Woman" to niezły film i dobry start dla DC po trzech porażkach z rzędu, a przed dość długo oczekiwanym crossoverem. Powierzenie produkcji w ręce Patty Jenkins było świetnym krokiem studia. Choć nie wyszło to idealnie, to nareszcie jest jakieś - ma swój początek, środek i koniec. 'Villan' - pomimo iż, słabiutki, to ma więcej charakteru niż Lex Luthor, Enchantress i Zodd razem wzięci, a za Dianą Prince chciałoby się pójść na koniec świata.







ŹRÓDŁO ZDJĘĆ: filmweb.pl 
Profesjonalny odlot, czyli "Strażnicy Galaktyki 2" (2017)

Profesjonalny odlot, czyli "Strażnicy Galaktyki 2" (2017)


Reżyseria: James Gunn
Scenariusz: James Gunn
Obsada: Chris Pratt, Zoe Saldana, Dave Bautista, Vin Diesel, Bradley Cooper, Kurt Russel i inni...
Zdjęcia: Henry Braham
Muzyka: Tyler Bates
Rok: 2017

     Kiedy do kin weszła pierwsza część "Strażników galaktyki", mało kto oczekiwał od filmu wysokiego wyniku box office i powstania rzeszy fanów na całym świecie. James Gunn dostał na swoją produkcję dość niewielki budżet, a i tak studio nie przejmowało się zbytnio tym, w jaki sposób reżyser potraktuje komiksową historię "kosmicznych Avengers", która dopiero otwierała drzwi do większej sagi. Nikt nie przewidywał po "Guardians Of The Galaxy" sukcesów... A jednak, oprócz tego, że film Gunna świetnie się sprzedał, to do tego oceniony został przez niektórych jako najlepszy twór, wypuszczony przez Marvela. Nie trzeba było zatem długo czekać na sequel. Reżyser/scenarzysta dostał w nim już jednak całkowicie wolną rękę i zrobił w stu procentach autorską mieszankę kiczu, przepychu i humoru. Czy aby dobrą?


        Drużyna Strażników Galaktyki w najlepsze broni swoich przestrzeni. (Zaczynając od potwora, który rzyga tęczą - w pierwszej scenie filmu). Za wiele się u nich w sumie nie zmieniło odkąd poznaliśmy ich w pierwszej części. Peter (Chris Pratt) nadal uderza do Gamory (Zoe Saldana) i poszukuje swojej kosmicznej tożsamości. Wspomniana wcześniej, zielona dziewczyna, wciąż tkwi w konflikcie ze swoją siostrą Nebulą (Karen Gillan) i stara się pokonać swego okrutnego ojca. Drax (Dave Bautista) robi dalej za śmieszną maskotkę, pełną sprzecznych cech. Rocket (Bradley Cooper) chce zrozumieć swoje niektóre niezrozumiałe decyzje i zająć się Grootem, a Groot (Vin Diesel), no właśnie... Groot... po prostu sobie rośnie. Nic więcej.
       Akcja filmu rozpoczyna się, kiedy drużyna wykonuje zlecenie na ochronienie ważnych dla królowej jakiegoś złotego rodu przedmiotu.  Niestety, przez serię niefortunnych zdarzeń, plemię zaczyna ścigać Strażników. W tym czasie Peter zostaje odnaleziony przez swojego ojca (Kurt Russel), który wyjaśnia mu jego pochodzenie oraz pragnie stosownie przekazać dziedzictwo.


         Na początku pragnę zaznaczyć, że mam ogromną słabość do "Strażników Galaktyki" z 2014 roku. Uważam, że ten film naprawdę wniósł do komiksowego świata Marvela dużo świeżości i pokazał, że dobrze podany kicz nie jest zły. W przeciwieństwie do "Avengers" w Guardians of The Galaxy" zostaliśmy od razu wrzuceni z bohaterami na głęboką wodę. Pierwszą drużynę Marvela poznaliśmy wpierw jako pojedynczych, świetnych wojowników (przynajmniej większość), a Strażników poznaliśmy w ekspozycji i potem mogliśmy już ich tylko oglądać jako dość zgraną paczkę, ratującą swoją galaktykę przed różnymi niebezpieczeństwami. James Gunn pokazał jednak, że nawet z tak trudną konstrukcją produkcji umie sobie poradzić i stworzył coś, w czego przypadku można mówić zarówno o sukcesie finansowym, jak i artystycznym.
       
Mały Groot to chyba najsłodsza postać w całym komiksowym świecie.

         James Gunn przy tworzeniu filmu miał zapewnioną dość dużą ilość luzu. Od pierwszych scen można to wyczuć. Reżyser po prostu odleciał i stworzył "Strażników Galaktyki vol. 2" jako papkę przepełnioną błędami narracyjnymi, dziwną ekspozycją i olbrzymią ilością bohaterów, których jednak wystarczająco dobrze nakreślił, aby się z nimi utożsamić. I tak, jak już napisałam, film jest słaby jako film i jeśli cokolwiek Wam się nie podobało w pierwszej części, to z tą się zbytnio "nie zaprzyjaźnicie", jest bardzo dobry jako kontynuacja i świetny na rozluźnienie dla fanów jedynki. Wadą jest trochę mało konkretna forma produkcji, ponieważ sprawia to, że ma ona dość nierówne tempo i poziom poprzedniej części trzymają tak naprawdę głównie dobrze napisane postacie i dobre żarty, często lepsze od tych z 2014. Efekty specjalne są naprawdę zadowalające, ale najlepszą robotę w całym filmie odwala tak naprawdę ścieżka dźwiękowa. Od jednego z moich ukochanych kawałków, czyli "The Chain" Fleetwood Mac z jednego z najlepszych krążków wszech czasów - "Rumors" po "My Sweet Lord" George'a Harrisona i inne kiczowate przeboje, które świetnie wpasowują się w stylistykę Jamesa Gunna.


          Uważam, że "Strażnicy Galaktyki 2" to produkcja stworzona przez fana dla fanów - ludzi, którzy rozumieją, i przede wszystkim, kochają tę konwencję. Warto pamiętać jednak, że seria wzbudza wciąż mieszane uczucia, choć więcej słyszałam piania z zachwytu niż urągania nad żenującą prezencją "GoTG vol. 2". James Gunn to koleś, wiedzący, co robić w uniwersum Marvela. Wiedzący, że ten komiksowy świat nie potrzebuje delikatności przy ekranizowaniu kolejnych przygód superbohaterów, tylko raczej szybkiego szaleństwa, zabawy formą (w granicach rozsądku oczywiście, ale jego akurat Gunnowi jeszcze trochę brakuje, bo drugi epizod przygód gwiezdnych strażników to czyste szaleństwo). Ludzie, to jest po prostu COOL!

OCENA: 7,5/10 z serduszkiem

PS Fajne epizody Kurta Russela i Sylvestra Stallone.
PS 2 Czekam na kolejną część.
Gdyby "Twin Peaks" i "Beverly Hills 90210" mieli dziecko, czyli "Riverdale" - sezon I (2017)

Gdyby "Twin Peaks" i "Beverly Hills 90210" mieli dziecko, czyli "Riverdale" - sezon I (2017)

   
Tytuł: "Riverdale"
Sezon: I
Produkcja: Netflix i CW
W rolach głównych: KJ Apa, Lili Reinhart, Camila Mendes, Cole Sprouse, Madeleine Petsch, Casey Scott, Luke Perry, Mädchen Amick i inni...
Muzyka: Blake Neely
Zdjęcia: Stephane Jackson
Rok: 2017
Gatunek: Dramat ('Teen Drama')

    Przyznam szczerze, że bardzo lubię seriale z kategorii 'teen dramas'. Właściwie jedną z pierwszych amerykańskich produkcji telewizyjnych, jakie obejrzałam było "Beverly Hills 90210". Status legendy i olbrzymi wkład w modę serial Spellinga zdobył nawet pomimo tego, że nie błyskał zbytnio mądrością. Bohaterowie nie raz robili tak durne rzeczy, a przez 10 sezonów osiągnęli już poziom "każdy z każdym". Nic dziwnego, że popularność bogatych nastolatków zmalała z biegiem czasu. Niestety, "Beverly Hills 90210" nie utrzymało do końca swojego poziomu, a ukoronowaniem tego był finałowy odcinek - jeden z najgorszych, jakie kiedykolwiek widziałam. Z "90210" było już tylko gorzej... Następnym na mojej 'teen dramowej' mapie był serial muzyczny "Glee". Idealnie wpasowany w moje gusta. Oprócz tego, produkcja z misją. Moim zdaniem (a pewnie jestem w mniejszości), serial utrzymał swój poziom do samego końca, choć brak Cory'ego Monteitha był odczuwalny nawet bardzo. Minął rok od zakończenia produkcji Murphy'ego, a ja zaczęłam dalej szukać jakiejś serii, z której bohaterami mogłabym się w jakiś sposób utożsamić, dołączyć do fanklubu i - nie miejcie mi tego za złe - ironizować do największych fanek/fanów serialu. Postanowiłam spróbować zachwalanych wszem i wobec "Słodkich kłamstewek", ale dotrwałam do połowy I sezonu i dalej już się nie przemogłam. W marcu tego roku usłyszałam o dwóch podobno niesamowitych serialach - "Riverdale" i "Trzynaście powodów". Stwierdziłam, że skoro ten pierwszy jest cotygodniowy i na podstawie zachęcającego fabułą komiksu (chciałam się jeszcze zapoznać z pierwowzorem), a ten drugi to standard Netflixa, który miał już swoją premierę, postanowiłam zacząć od "13 Reasons Why" i ku mojemu zaskoczeniu.... okazał się jednym z najgorszych seriali, jakie oglądałam. Nie dotrwałam nawet do końca, chociaż mam nadzieję, że kiedy się rozluźni trochę w moim popkulturowym kalendarzu, to do niego wrócę. Do "Riverdale" podchodziłam więc jak pies do jeża. Wciągnęło mnie... i to baardzo. 7 odcinków wchłonęłam w jeden dzień, a później nie mogłam się już doczekać kolejnych. Nareszcie! Znalazłam moją 'teen dramę'!!!!

Gęsty klimat można kroić nożem. Poza tym, już dawno nie widziałam tak autoironicznego serialu. / Na zdjęciu: Camila Mendes (Veronica) i KJ Apa (Archie) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl
         "Riverdale" opowiada o grupie nastolatków, żyjących w małym miasteczku Riverdale, których spokój przerywa nagle śmierć bogatego ucznia. Do paczki należą: Betty Cooper (fantastyczna, świeża Lili Reinhart - jedna z najlepszych ról w serialu), córka Alice (wręcz wybitna Mädchen Amick) - podstępnej dziennikarki - i Hala (całkiem dobry Lonchlyn Munro), szaleńczo zakochana w swoim najlepszym przyjacielu Archim Andrews (nieokrzesany i raczkujący dopiero KJ Apa, który choć na początku nie pokazał się aktorsko z najlepszej strony, to pod koniec rozwinął już skrzydła), typowa dziewczyna z sąsiedztwa, wspomniany już wcześniej Archie, rudowłosy chłopak, rozważający właśnie swoją drogę zawodową (wybór pomiędzy sportem a muzyką), syn Freda Andrewsa (rewelacyjny Luke Perry), Veronica Lodge (bardzo dobra Camila Mendes, której, niestety, scenarzyści zepsuli nieco przy końcu postać, przez co w niektórych momentach odczuć można "zmęczenie materiału"), córka Hermione (Marisol Nichols) i Hiriama - aktualnie odsiadującego wyrok za przekręty finansowe, bogata i pewna siebie dziewczyna, która dopiero co wróciła z Nowego Jorku do rodzinnej miejscowości matki oraz Jughead Jones (fantastyczny Cole Sprouse w jednej z najciekawszych ról z całego serialu), tajemniczy introwertyk, "człowiek zagadka", syn FP (rewelacyjny Skeet Ulrich) - alkoholika, mieszkający w swoim miejscu pracy, kinie samochodowym (dalszej jego historii opowiadać nie zamierzam, bo jest jednym z najciekawszych wątków serialu i odkrywamy ją stopniowo).

Bohaterów serialu poznajemy w najtrudniejszych momentach ich żyć. Nie przeszkadza nam to jednak w tym, aby szybko się z nimi utożsamić i wybrać "swoich ludzi". Ciekawe postacie z różnych sfer - dla każdego coś dobrego. / Na zdjęciu: Lili Reinhart (Betty) i Cole Sprouse (Jughead) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl

Oprócz tego, jedną z pierwszoplanowych postaci jest też Cheryl Blossom (świetna i mroczna Madelaine Petsch), siostra zmarłego, Jasona Blossoma, wokół, którego sprawy kręci się I sezon. Dziewczyna pochodzi z bogatego rodu Blossomów, familii wytwarzającej stuprocentowy syrop klonowy, z którego słynie Riverdale. W serialu pojawiają się także bohaterowie drugoplanowi, którzy mają odegrać w przyszłości większe znaczenie (tak jak w komiksie), ale na razie pozostają na uboczu, np. Kevin Keller (dobry Casey Scott) - homoseksualny przyjaciel Betty, Josie McCoy (słabiutka Ashleigh Murray) - liderka zespołu Josie&The Pussycats, w którego skład wchodzą także Valerie Brown (niezła Hayley Law) i Melody Valentine (zupełnie przeźroczysta Ashantie Bromfield). W późniejszych odcinkach większe role odgrywają także rodzice bohaterów: wspomniani już wcześniej Cooperowie (Amick i Munro), Hermione Lodge (Nichols), Fred Andrews (Perry), Blossomowie (niezła Nathalie Boltt i średni Barclay Hope) oraz szeryf Keller (Martin Cummins), ale on akurat od początku do końca pojawia się i znika, niczym Józek z piosenki Bajmu.

"Riverdale" jest estetycznie przemyślane w 100%. Fantastycznie nakręcony, kostiumy dobrane perfekcyjnie, scenografia i oświetlenie robią ogromne wrażenie - uczta dla oczu. / Na zdjęciu: Madelaine Petsch (Cheryl) i KJ Apa (Archie) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl

     "Riverdale" to przede wszystkim świetnie napisana historia z ciekawymi i bardzo dobrze zagranymi bohaterami. Choć różnią się oni - i to dość znacznie - od swoich pierwowzorów. Zresztą, sama fabuła jest oryginalnie napisana przez scenarzystów, więc nie ma co szukać w komiksach.(Pierwsze dwie różnice BEZ SPOILERÓW: 1. W komiksie Jason żył sobie i miał się świetnie, a do tego był zakochany w Betty. 2. Komiks opiera się głównie na trójkącie miłosnym pomiędzy Archim, Betty i Veronicą, tutaj... tak nie jest). Aktorsko nie ma się tak naprawdę do kogo bardziej przyczepić. Dla większości młodej obsady występ w serialu to debiut w większej roli. Perspektywa oglądania ich w kolejnych sezonach jest obiecująca. Oprócz tego, "Riverdale" jest nagrany naprawdę fantastycznie. Świetną robotę wykonali tutaj właśnie kamerzyści, scenografowie, oświetleniowcy i kostiumografowie. Klimat jest gęsty, kadry utrzymane w podobnej konwencji. Wszystko bardzo kiczowate i idealnie dopasowane do podejścia twórców do ich produkcji.

Na zdjęciu: Lili Reinhart (Betty) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl
        No właśnie. "Riverdale" to serial przepełniony autoironią. Trzeba mieć wiele umiejętności, aby podejść z takim dystansem do swojej produkcji i do ogólnie pojętej 'teen dramy'. Nie oszukujmy się, ten gatunek uznawany jest powszechnie za zepsuty do granic możliwości, kiczowaty, a do tego, często nie nadaje się nawet na 'guilty pleasure'. Inaczej jest z "Riverdale". Kiczu jest tutaj obecny w każdej scenie, ale wciąż świetnie wysmakowanego i przedstawionego po prostu w przystępnej postaci. Zawdzięczamy to także fantastycznie dobranej muzyce. W serialu tym aktorzy także śpiewają. Możemy usłyszeć tu, m. in. znakomite wykonanie "I Feel Love" (oryg. Donna Summer) aktorek z Josie&The Pussycats oraz Camilii Mendes (Ronnie) oraz jeden najbardziej kiczowatych coverów ostatnich lat, czyli "Kids In America" (oryg. Kim Wilde) KJ Apa (Archie) i Camilii Mendes (Ronnie). Muzyka do backgroundu została również dobrana świetnie. Oprócz tego, produkcja jest bardzo dynamicznie zmontowana w sposób, który dodaje jej jeszcze tajemniczości i niepokojącego klimatu.

Na II sezon czekam jak chyba na nic innego w 2018 roku. Mam nadzieję, że serial utrzyma swój dotychczasowy poziom. / Na zdjęciu: Lili Reinhart (Betty), Camila Mendes (Ronnie), KJ Apa (Archie) i Cole Sprouse (Jughead). / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl
        "Riverdale" to świetny serial, który można polecić zarówno nastoletniej publiczności, szukającej czegoś, co może im zapełnić pustkę w ich fanowskim życiu oraz dorosłej publiczności, która chciałaby wrócić do kiczowatej estetyki lat 90. w mało infantylnym stylu. Podsumować "Riverdale" można jednym zdaniem: "Gdyby "Twin Peaks" i "Beverly Hills 90210" mieli dziecko..."(Madchen Amick i Luke Perry w ważnych rolach w obsadzie to chyba nie przypadek. To chyba wystarczająco dużo, aby zachęcić do tej wciąż rozluźniającej, ale jednak ambitniejszej niż większość prodkucji gatunku 'teen drama'.



OCENA: 8,5/10
Czy odpowiedzialność za drugiego człowieka jest ważniejsza niż życie według własnych poglądów? : "Captain Fantastic" (2016)

Czy odpowiedzialność za drugiego człowieka jest ważniejsza niż życie według własnych poglądów? : "Captain Fantastic" (2016)


Tytuł: "Captain Fantastic"
Reżyseria: Matt Ross
Scenariusz: Matt Ross
W rolach głównych: 
Viggo Mortensen, George MacKay, Samantha Isler, Annalise Basso, Nicolas Hamilton, Shree Crooks, Charlie Shotwell...
Muzyka: Alex Somers
Zdjęcia: Stéphane Fontaine
Rok: 2016
Gatunek: Komediodramat

        Jak wielka odpowiedzialność spoczywa na rodzicu, który decyduje się wychowywać swoje dziecko w sposób odbiegający od pewnych norm? Ogromna. Właśnie takie pytanie postanowił postawić sobie Matt Ross, reżyser Captain Fantastic. Umieścił swoich bohaterów w dżungli i kazał im potem po prostu, jak gdyby nigdy nic, wrócić do cywilizowanego świata i rozliczyć się z demonami przeszłości. Ale w jakim stylu...

Gra dzieci w tym filmie to istne mistrzostwo świata! /commonsensemedia.org
       Ben (Viggo Mortensen) żyje z sześciorgiem dzieci w puszczy. Kilkanaście lat temu zdecydowali się na taki krok ze swoją żoną (Trin Miller), jednak ta przebywa aktualnie w szpitalu psychiatrycznym. Mężczyzna sam więc edukuje swoich potomków i uczy, jak przetrwać w dziczy. Wszystko idzie zgodnie ze swoim naturalnym rytmem, ale nagle dociera do niego wiadomość, że Leslie popełniła samobójstwo, a dzieci po usłyszeniu tej informacji chcą nie tylko uczestniczyć w pogrzebie swojej matki, ale także pożegnać ją zgodnie z jej wolą (Leslie chciała być skremowana wg buddyjskich wierzeń). Rodzina wyrusza do miasta i stawić czoła temu, co Ben i Leslie postanowili kilkanaście lat temu zostawić za sobą. Będzie to trudne, tym bardziej, że mało kto podziela metody wychowawcze mężczyzny, a nawet uważany jest za winnego chorobie swojej żony.

Viggo Mortensen po prostu błyszczy na ekranie, ale to także to jak "Captain Fantastic" jest nagrany sprawia, że nie można o nim zapomnieć. / filmweb.pl
        Captain Fantastic z pewnością nie spodoba się każdemu przez swój specyficzny klimat. Kiedy myślimy o scenach w dziczy, wydaje nam się to dość normalne, ale jeśli zerkniemy nawet na te, które mają miejsce już w cywilizowanym świecie, odczujemy jakąś niezwykłą i dziwną aurę. W tym przypadku, atmosferę stworzyły cudne zdjęcia, scenografia, kostiumy i przede wszystkim oświetlenie.
          Oprócz tego, że film Rossa wygląda bardzo dobrze, to także aktorsko stoi na bardzo wysokim poziomie. Viggo Mortensen, jako główny trzon Captain Fantastic, stał się jednak tym minimalistycznym punktem i na próżno u niego szukać jakichkolwiek większych reakcji na coraz bardziej emocjonujące wydarzenia fabuły. Reżyser bardzo dobrze to przemyślał, bo dla zrównoważenia postawił na wyrazistsze role dzieciaków, które także błyszczą w niezwykle dojrzałych kreacjach. Po prostu znakomitość nad znakomitościami.

Obraz Rossa pokazuje przede wszystkim niezwykłą wiarę dzieci w rodziców. I to jak pięknie... / filmweb.pl

          Moim zdaniem, Capitan Fantastic to film, który naprawdę warto obejrzeć. Znakomite aktorstwo, ciekawie i dobrze napisany scenariusz, a do tego produkcja, choć dość kameralna, to jest świetnie zrobiona. Dodatkowo, można ją traktować jako bardzo pouczającą lekcję etyki, ponieważ tak dobrze rozpływa się w temacie, który porusza i stara się, jak najlepiej z nim rozprawić, nie obarczając winą żadnej ze stron i skłania po prostu do refleksji. Trudno mówić o jakichkolwiek wadach filmu Ross. Pełna produkcja, która spełnia swoje zadania w stu procentach... i tylko szkoda mi braku nominacji za scenariusz.

OCENA: 8,5/10
"And the winner is..." - relacja z oscarowej gali 2017

"And the winner is..." - relacja z oscarowej gali 2017

           Nie wszystkim się chce. Nie wszyscy mogą. Oglądanie Oscarów to właściwie małe poświęcenie, więc jak się już ktoś na to decyduje, to trzeba sobie naprawdę dobrze rozplanować tak naprawdę trzy doby, zatem ja tutaj dla Was całą galę zrelacjonuję z krótkimi komentarzami.



2.40 Witam Was dopiero teraz, bo mi się troszkę przysnęło i zamiast o 1.55, wstałam o... 2.35, więc... dobra tam i tak jeszcze się dobrze nie zaczęło. Opening sobie nadrobię i a potem się EDIT dorobi. :)

2.48  Właśnie Alicia Vikander prezentuje nominacje w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy. Po cichu liczę na Michaela Shannona, ale za Mahershalę się nie obrażę. Zobaczymy. Można na Alicię popatrzeć chociaż.

2.49 Jest! Maherhala Ali otrzymuje swojego pierwszego Oscara za rolę w "Moonlight".

W sumie to jestem zadowolona

3.18 Trochę się opuściłam, ale Wy w sumie jakoś za wiele ciekawego nie przegapiliście.

Najlepsza charakteryzacja i fryzury - "Legion samobójców"
Najlepsze kostiumy - "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć"

I tu mi się bardzo nie podoba, No jak można było nie dać Oscara za kostiumy dla "Jackie" czy "La La Landu". Nie podoba mi się. Bardzo mi się nie podoba.

Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny - "O. J.: Made In America"

Neutralność.

3.20 Teraz czekamy na nagrodę dla Violi Davis.

3.26 Wcześniej Jimmy przygotował małą niespodziankę dla gości.

3.27 Teraz najlepszy dźwięk i montaż dźwięku.

Ja kibicuję bardzo mocno "Nowemu początkowi" - musi mieć chociaż jedną statuetkę.
I dostał za montaż dźwięku, a ja jestem baaardzo zadowolona. Za dźwięk - "Przełęcz ocalonych". Tu mi się podoba, choć ja typowałam na odwrót. :)

3.32 Ooo teraz moment, na który bardzo czekałam, czyli jak Mark Rylance będzie wręczał Oscara.

3.35 Nie nastawiałam się, że Kimmel aż tak będzie sobie dobrze radził. No świetny gość jest!

3.48 Oscara za rolę drugoplanową w 100% zasłużenie zdobyła Viola Davis za film "Fences". Ta cudowna mowa. Zobaczcie sobie na necie, a ja idę sobie popłakać. Ta kobieta jest fantastyczna!

3.49 Goście w studio Canal + są tak przeróżni. Różny styl wypowiadania się, różne gusta, różna energia - troszkę nierówno.

3.56 Dzisiaj mówimy dużo o inspiracjach, więc Charlize Theron przedstawia Shirley MacLaine, a następnie razem będą wręczać Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny.

3.59 Zwyciężył "Klient", więc mieliśmy okazję wysłuchać w 100% politycznej przemowy w imieniu reżysera, który nie mógł przyjechać, bo chciał wyrazić swój protest. A ja tak liczyłam na "Toni Erdmann"...

4.01 Ale mistrz! Sting śpiewa "The Empty Chair". To jest jednak genialny wokalista, Ta czystość. Te emocje. Ja już płaczę, a to dopiero początek piosenki.

4.09 No cóż. W kategorii krótkometrażowch filmów animowanych obyło się bez zaskoczeń i statuetkę zdobył Pixar za "Piper". Ok, ok.

4.11 Nagroda za najlepszy długometrażowy film animowany znów wędruje do Pixara za "Zwierzogród". Podoba mi się. Nawet bardzo, ale wśród tych filmów praktycznie każdy zasługiwał.

4.13 Jamie Dornan i Dakota Johnson będą teraz wręczać Oscara za najlepszą scenografię, Jak tu nie dostanie "La La Land", to się obrażam.

4.15 Jest! Pierwszy Oscar dla twórców "La La Landu"! Nagroda za scenografię - w pełni zasłużona, bo jest w tym filmie przegenialna.

4.24 No zrobili gag z "przypadkowymi ludźmi z autobusu". Początek spoko - podobało się nawet, ale jak to się rozwinęło. No troszkę żenady.

4.32 Oscar za efekty specjalne powędrował jednak do twórców "Księgi dżungli". Szkoda mi trochę "Kubo i dwie struny".

4.35 Teraz Oscara za najlepszy montaż będą wręczać Seth Rogen i... Michael J. Fox. "La La Land" ma być!

4.38 No nie podoba mi się znowu. Nie mówię, że nie zasłużenie, ale tak liczyłam tu na "La La Land", a nagrodę dostała "Przełęcz ocalonych". :( Ale ok, teraz mały Sunny Pawar, czyli najlepszy punkt "Liona". Taki słodziak! <3 Cudny

4.44 Oscara za najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny dla "White Helmets". Bardzo dobrze. Bardzo

4.49 Najlepszy krótkometrażowy film aktorski - "Chór".

4.52 Kimmel - Miszczu!

4.54 Nareszcie w studiu Canal + jest Pan Michał Walkiewucz. Nareszcie!

4.57 Wracamy do Dolby Theatre, a tam Javier Bardem mówi o Meryl w "Co się wydarzyło w Madison County?", a potem będą wręczać Oscara za najlepsze zdjęcia.

4.59 Mamy Oscara! Znaczy "La La Land" ma! Znaczy Linus Sandgren ma za zdjęcia. Pięknie! Wracamy na prostą.

5.03 Wstawka z twittami - genialna! Naprawdę! Genialna!

5.04 Teraz Ryan Gosling i Emma Stone zapowiadają Johna Legenda, który zaśpiewa "City Of Stars" i "Audition" z "La La Landu".

5.08 Dobra, "City Of Stars" zaśpiewał okropnie, ale "Audition" za to - genialnie!

5.11 Teraz będzie muzyka oryginalna i piosenka. Kibicuję całym serduszkiem "La La Landowi". No musi wygrać! No musi! Jak nie wygra, to coś będzie już mówiło o Akademii.

5.14 Oscara za najlepszą muzykę oryginalną wręcza Samuel L. Jackson.

5.16 Bez zaskoczeń - Justin Hurwitz za "La La Land".

5.17 Za piosenkę - to samo. Wygranym zostaje Justin Hurwitz, Benj Pasek, Justin Paul, no i chyba... Ryan Gosling za "City Of Stars". Nagrodę wręczyła Scarlett Johansson.

5.20 Ledwo co się ogarnęłam po najlepszej piosence, a tu In Memoriam przy utworze "Both Sides Now" z repertuaru Joni Mitchell - nigdy jeszcze nie miałam okazji nie płakać. :(

5.27 Teraz scenariusze, których - jak pewnie niektórzy z Was wiedzą - bardzo się boję. W oryginalnym powinien wygrać "Manchester By The Sea", a raczej wygra "La La Land", a w adaptowanym wygra "Moonlight", a powinien - moim zdaniem - "Arriva;".

5.29 Nagrodę za najlepszy scenariusz oryginalny wręczą Ben Affleck i Matt Damon, To śmianie się z Damona jest po prostu genialne! :) Liczę bardzo na "Manchester By The Sea".

5.32 Jest! Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny zdobywa Kenneth Lonergana, czyli "Manchester By The Sea".

5.33 Amy Adams teraz wręczy Oscara za scenariusz adaptowany, a w tle "Endless Love". Proszę o "Arrival"! Proszę!

5.35 No nie podoba mi się, Liczyłam na nagrodę dla Erica Heisserera za "Arrival". No dobra, No może być.

5. 36 Kolejna słodka niespodzianka od Jimmy'ego i ta reakcja Taraji P. Henson. Ciasteczka oraz donuty.

5.41 Halle Berry ogłosi teraz zdobywcę Oscara za najlepszą reżyserię, Aktorka wygląda - moim zdaniem - rewelacyjnie!

5.42 Damien Chazelle zdobywa Oscara za reżyserię "La La Landu", przez co staje się najmłodszym zdobywcą nagrody w tej kategorii w historii. Reżyser ma 32 lata.

5.47 Brie Larson wręczy teraz nagrodę dla najlepszego aktora pierwszoplanowego. Casey! Casey! Casey!

5.51 Tak jest! Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową otrzymuje Casey Affleck. Czekam na memy z Benem. Bardzo fajnie. Bardzo. Nagroda w pełni zasłużona - chyba jak żadna dzisiejszego wieczoru (albo raczej nocy).

5.54 Nadchodzi historyczny moment! Leo wręczy komuś Oscara! :D

5.57 Emma czy Natalie?

5.58 Emma Stone zdobywa swojego pierwszego Oscara za rolę pierwszoplanową w "La La Landzie". Taka piękna mowa! Ta autentyczność! Uwielbiam tę dziewczynę!

6.04 Teraz Warren Beatty i Faye Dunaway ogłoszą zwycięzcę w kategorii najlepszy film. Proszę! Bardzo proszę o "La La Land"!

6.08 Wygrywa "La La Land"!!!

6.16 A nie, jednak nie. Wkradł się mały błąd i przeczytano złą kartkę.

Oscara za najlepszy film dostaje:

"Moonlight". :(


Przewidywania oscarowe 2017 prosto od wróżbity Macieja

Przewidywania oscarowe 2017 prosto od wróżbity Macieja

       W niedzielę w nocy odbędzie się gala wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej 2017. Głównym faworytem gali (i moim właściwie też) jest La La Land (14 nominacji), ale w wielu kategoriach liczą się także Moonlight i Nowy początek (po 8 nominacji). Jeśli ktoś będzie oglądał rozdanie na żywo tak jak ja, to zapraszam do dzielenia się wrażeniami na Twitterze (z prawej strony bloga można wejść na mój profil).
       Postanowiłam się zatem pobawić w małe obstawianie tych nagród, choć oczywiście w nie wszystkich kategoriach.


Najlepszy film

WYGRA: La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Moonlight
POWINIEN WYGRAĆ: La La Land
NIEWYBACZALNIE POMINIĘCI: Zwierzęta nocy

     La La Land to film pełny. W stu procentach przemyślany. Trzyma się idealnie swojej konwencji. Świetne aktorstwo, genialna reżyseria, fantastyczna muzyka. Czy to aby rodzi nam się legenda? Zobaczymy. Nie kocham Moonlight, czyli drugiego faworyta, ale mam swoje dwie dopuszczalne w ostateczności alternatywy - Arrival i Manchester By The Sea. Nie wiem za to, jak można było pominąć Zwierzęta nocy - film, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie i liczyłam, że zostanie doceniony.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy

WYGRA: Cassey Affleck - Manchester By The Sea
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Denzel Washington - Fences
POWINIEN WYGRAĆ: Cassey Affleck - Manchester By The Sea
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: -

       W tym roku nie ma drugiej kreacji, która by aż tak zasługiwała na Oscara. Owszem, Gosling nie wystąpił źle, ale, moim zdaniem, on nie gra w filmach, on występuje w kolejnej podobnej roli, tylko w innym klimacie. Lee Chandler w wykonaniu Cassey Afflecka jest po prostu postacią z krwi i kości, z charakterem, takim prawdziwym bohaterem.


Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

WYGRA: Emma Stone - La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Natalie Portman - Jackie i Isabelle Hupert - Elle
POWINIEN WYGRAĆ: Natalie Portman - Jackie lub Emma Stone - La La Land
NIESŁUSZNIE POMINIĘTE: Amy Adams - Nowy początek, Amy Adams - Zwierzęta nocy

       Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że Oscara zgarnie właśnie Emma Stone i właściwie... dla mnie nie będzie jakiejś wielkiej tragedii. Zarówno, Em, jak i Nat, należą do moich ulubionych aktorek, więc za obie trzymam kciuki, a o wygraną którejś z nich jestem absolutnie spokojna. Rola Natalie jest jednak bardziej ambitna (moim zdaniem, lepsza niż ta w Czarnym Łabędziu), więc jakoś bardziej mi pasuje na tę wygraną i wydaje mi się, że bardziej zasługuje.

Najlepszy aktor drugoplanowy

WYGRA: Mahershala Ali - Moonlight
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Dev Patel - Lion. Droga do domu
POWINIEN WYGRAĆ: Michael Shannon - Zwierzęta nocy lub Mahershala Ali - Moonlight
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: -

        W tej kategorii sytuacja statystyczna stała nam się bardzo niejasna. Cieszę się, że Michael Shannon został doceniony nominacją i bardzo bym się cieszyła, gdyby dostał również statuetkę. Po prostu, chepeaue bas! za tę rolę. Genialną perełkę wygraną gestami, mimiką i pojedynczymi niuansami. Jednocześnie, nie mam nic do tego, aby Oscara zdobył Mahershala Ali - podobnie wspaniały i naturalny.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

WYGRA: Viola Davis - Fences
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: -
POWINIEN WYGRAĆ: Viola Davis - Fences
NIESŁUSZNIE POMINIĘTE: -

         W tym przypadku komentarz jest zbędny. Viola jest w Fences po prostu G E N I A L N A i bardzo zasługuje na statuetkę.

Najlepszy reżyser

WYGRA: Damien Chazelle - La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: -
POWINIEN WYGRAĆ: Damien Chazelle - La La Land
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: Tom Ford - Zwierzęta nocy

      Damien Chazelle utrzymał w La La Landzie pełną kontrolę nad aktorami, kadrowaniem. Wszystko jest tam świetnie rozplanowane, więc uważam, że to najlepszy wybór na zwycięzcę statuetki. Niestety, to kolejna kategoria, gdzie pominięty został Tom Ford.

Najlepszy scenariusz oryginalny

WYGRA: Damien Chazelle - La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Kenneth Lonergan - Manchester By The Sea
POWINIEN WYGRAĆ: Kenneth Lonergan - Manchester By The Sea
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: -

     Nie będzie tragedii, jeśli Oscara zdobędzie w tej kategorii La La Land - nie zepsuje mi to jakoś bardzo humoru, ale dramat Kennetha Lonergana jest równie genialny, ale kameralny, a Akademia raczej nie gustuje w takich produkcjach. Warto by docenić w tej kategorii właśnie Manchester By The Sea. Nie powiem, czytałam oba scenariusze i oba są świetnie rozpisane i fantastycznie przełożone - w tych przypadkach - przez te same osoby. Ale te dialogi w Manchesterze - B O M B A ! ! !, więc w tej kategorii właśnie tej produkcji będę kibicować.

Najlepszy scenariusz adaptowany

WYGRA: Barry Jenkins - Moonlight
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Eric Heisserer - Nowy początek
POWINIEN WYGRAĆ: Eric Heisserer - Nowy początek
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: Tom Ford - Zwierzęta nocy

      Moonlight nie urzekł mnie aż tak bardzo i właściwie z nominowanych faworytów jest mi do niego najdalej. Niestety, w tej kategorii film Barry'ego ma ogromne szanse na statuetkę, a nie zasługuje, bo scenariusz akurat jest, moim zdaniem, najgorszym punktem tej produkcji. Co innego z Nowym początkiem. Świetnie napisane postacie, świetnie rozplanowana historia - B O M B A ! ! ! ... i znowu pominęliśmy Toma Forda (za kostiumy trzeba go było chociaż nominować.

Najlepsza charakteryzacja i fryzury

WYGRA: Star Trek. W nieznane
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Legion samobójców
POWINIEN WYGRAĆ: Legion samobójców
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: Boska Florence

Najlepsza muzyka oryginalna

WYGRA: Justin Hurwitz - La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Mica Levi - Jackie 
POWINIEN WYGRAĆ: Justin Hurwitz - La La Land
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: Abel Korzeniowski - Zwierzęta nocy, Jóhann Jóhannsson - Nowy początek, Cliff Martinez - Neon Demon

Najlepsza piosenka

WYGRA: "City Of Stars" wyk. Ryan Gosling - La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: "Audition" wyk. Emma Stone - La La Land, "CAN'T STOP THE FEELING!" wyk. Justin Timberlake - Trolle
POWINIEN WYGRAĆ: "City Of Stars" wyk. Ryan Gosling - La La Land, "Audition" wyk. Emma Stone - La La Land
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: -

        W tej kategorii trzeba po prostu zobaczyć, w którą stronę pójdzie Akademia. Można prognozować. Można się zastanawiać i raczej wątpię, że jakaś piosenka odbierze nagrodę "City Of Stars". Mogłoby też wygrać "Audition" - równie genialny utwór. Boję się tylko, że możemy zostać zaskoczeni wyborem przeciętnego "CAN'T STOP THE FEELING!".

Najlepsza scenografia

WYGRA: La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Nowy początek
POWINIEN WYGRAĆ: La La Land

        Bajkowa scenografia w La La Landzie tworzy niesamowity klimat ciepłego, magicznego Los Angeles. To byłaby z pewnością zasłużona statuetka.


Najlepsze efekty specjalne

WYGRA: Księga dżungli
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Kubo i dwie struny
POWINIEN WYGRAĆ: Księga dżungli lub Kubo i dwie struny

      Zupełnie różne rodzaje efektów. Z jednej strony, genialnie odtworzone komputerowo żywe zwierzęta w Księdze dżungli, a z drugiej, te ręczne, tradycyjne, fantastyczne z animacji poklatkowej Kubo i dwie struny. 

Najlepsze kostiumy

WYGRA: Jackie
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: La La Land
POWINIEN WYGRAĆ: Jackie lub La La Land

     W Jackie Madeline Fountaine musiała odtworzyć legendarne stroje Jackie Kennedy i zrobiła to genialnie. Ale niech mi ktoś powie, czy nie chciałby (albo raczej chciałaby?!) nosić tych wszystkich uroczych kreacji Emmy Stone z La La Landu? Bo ja sobie już szyje takie same.

Najlepsze zdjęcia

WYGRA: La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Nowy początek
POWINIEN WYGRAĆ: La La Land lub Milczenie
NIESŁUSZNIE POMINIĘCI: Zwierzęta nocy

    Milczenie zostało w wielu kategoriach niesłusznie pominięte. Zresztą, wydaje mi się, że to nie jest po prostu film w tematyce tej "przemiłej" instytucji, jaką jest Amerykańska Akademia Filmowa. Pozostawmy to jako sprawę do przemilczenia (no tak, żeby się z tytułem zgadzało), a o nowym Scorsese napiszę pewnie gdzieś koło wtorku - środy. Jakoś bardziej mi się widzi operator La La Landu ze statuetką niż ten od Milczenia, bo odpowiadać za zdjęcia do takiego musicalu jest naprawdę trudno i warto to uhonorować.

Najlepszy długometrażowy film animowany

WYGRA: Zwierzogród
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Kubo i dwie struny
POWINIEN WYGRAĆ: Właściwie to... każdy?!

    Kategoria długich animacji ma w tym roku tak wysoki poziom i jest tak różnorodna. Od mainstreamowego Zwierzogrodu po już całkowicie niezależne wręcz Nazywam się Cukinia. Zarówno animacja Disneya, jak i Kubo, jak i Cukinia, jak i Czerwony żółw są genialne, a fajnie byłoby uhonorować statuetką kogoś spoza niebieskiego zamku Waltera.

Najlepszy dźwięk 

WYGRA: La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Przełęcz ocalonych
POWINIEN WYGRAĆ: Nowy początek, La La Land lub Przełęcz ocalonych

Najlepszy montaż dźwięku

WYGRA: Przełęcz ocalonych
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: -
POWINIEN WYGRAĆ: -

Najlepszy montaż

WYGRA: La La Land
MOŻLIWA NIESPODZIANKA: Przełęcz ocalonych
POWINIEN WYGRAĆ: La La Land










A jakie są Wasze typy i przewidywania względem tegorocznych Oscarów?






[SPOILERY] "La La Land" - film, którego potrzebowałam, chciałam,  i który kocham nad życie, czyli spełnienie moich marzeń oczami Damiena Chazelle

[SPOILERY] "La La Land" - film, którego potrzebowałam, chciałam, i który kocham nad życie, czyli spełnienie moich marzeń oczami Damiena Chazelle

      "La La Land" to film, o którym było już na blogu, a Ci, którzy mają dostęp do mojego prywatnego profilu na Facebooku najlepiej wiedzą, jaką mam na jego punkcie obsesję. Produkcja Chazelle'a podzieliła jednak widzów. Przewidywałam, że tak będzie, ale nie myślałam, że tak bardzo. Dość długo czekałam aż wystarczająco wiele osób zobaczy ten musical i będę mogła dokładniej opisać ze spoilerami, dlaczego uważam go za bezprecedensowe arcydzieło oraz dlaczego tak mnie poruszył. Wczoraj obejrzałam "La La Land" po raz dwudziesty piąty (!!!). Nareszcie udało mi się go zobaczyć razem z mamą i wiecie co? Po seansie moja kochana mamusia powiedziała coś, co właściwie otworzyło mi oczy, dlaczego film kończy się tak, jak się kończy, dlaczego z początku jest się z tym tak trudno pogodzić (no jej w sumie nie było trudno) i dało mi pomysł jak ten tekst powinien naprawdę wyglądać.


O czym tak naprawdę jest "La La Land"?




       Emma Stone i Ryan Gosling grali wcześniej razem już dwa razy i dwa razy grali zakochanych. Wiecie co jest najważniejsze na ostatnim etapie produkcji filmu? A raczej już po jego wyprodukowaniu. Dystrybucja i marketing. "La La Land" w Polsce miał świetną dystrybucję, ale problem w tym, dlaczego niektórzy z Was po obejrzeniu go nie mogli się pogodzić z zakończeniem leży właśnie  w marketingu. Że niby to film o dwojgu kochających się ludzi, którzy są niezwykłymi marzycielami? No nie do końca. Zastanówmy się porządnie, jaką taktykę wybrał Chazelle i producenci, aby wprowadzić nas w romantyczny trans i przymknąć oczy na najważniejsze aspekty tego filmu. Oglądając wczoraj "La La Land" dość mocno go analizowałam scena po scenie i naprawdę zauważyłam pewne cechy osobowości bohaterów, które pozwoliły mi stwierdzić, że pozornie nieszczęśliwe zakończenie było jedynie słuszną i uzasadnioną opcją.
        Mia jest młodą dziewczyną. Z początku pewną swoich zdolności i pragnień, ale z biegiem fabuły możemy stwierdzić, że jest trochę zagubiona i tak naprawdę nie wie czy to, czego chce jest tym, czego potrzebuje. A Sebastian? Schizoidalny i ekscentryczny pianista, który za wszelką cenę chce otworzyć swój klub w legendarnym miejscu wydaje się być dla nas jednak tym drugim bohaterem, tym mniej ważnym. Przez większość czasu skupiamy uwagę na Mii, marzycielce, jaka poświęciła sześć lat swojego życia na bezskuteczne chodzenie na przesłuchania. To ona jest naszym głównym bohaterem. Nawet patrząc na zakończenie. Życie dziewczyny, a raczej już kobiety, poznajemy dokładniej. Dowiadujemy się, że ewoluowała. Co z jej poprzednim partnerem? Od odejścia z The Messengers Sebastian pracował nad spełnieniem swojego marzenia, ale w sprawach sercowych jego serce dalej było przy Mii. Wiecie dlaczego? Bo była to, moim zdaniem, jedyna kobieta w jego życiu, z którą mógł się dogadać, z którą połączyła go miłość. Ale czy to była taka miłość jak z pierwszej lepszej komedii romantycznej czy melodramatu?


Co jest tak naprawdę ważne w życiu Mii i Sebastiana?    




       Zarówno Mia, jak i Sebastian na początku filmu nie są zaangażowani emocjonalnie w żaden związek. Faktycznie, dziewczyna ma chłopaka, ale ta relacja jest tak powierzchowna, że nic między nimi się nie dzieje, nie zachodzą żadne interakcje, a nawet, gdy Mia wychodzi z restauracji, Greg jej w ogóle nie zatrzymuje. Sebastian za to jest totalnym samotnikiem. Tradycjonalistą, który odczuwa niezrozumienie ze strony całego świata. Niezrozumienie tego, jak po tylu porażkach, nadal można wierzyć w powodzenie. Kiedy nasi bohaterowie się poznają (chodzi o ten moment w barze, jak Seb gra), pianista oczywiście zachowuje się oschle i nieprzyjemnie, a Mia jest oczywiście uśmiechnięta i pozytywna. Później mamy jedną z najlepszych scen w całym filmie (tę z "I Ran") i dalej ukazujemy różnice pomiędzy nimi. Przecież Mia jest zwariowaną ekstrawertyczką, a Sebastian zachowawczym introwertykiem. Kiedy następuje moment przełamania w ich relacji? Kiedy dowiadują się o swoich marzycielskich naturach. Bo oprócz marzycielskiej natury i bycia artystą, nasza para nie ma ze sobą tak naprawdę nic wspólnego.
      Damien Chazelle to w tym momencie największy marzyciel i wielbiciel jazzu w Hollywood. "La La Land" to jego drugi pełnometrażowy film. Nie wiem czy zauważyliście, ale odpowiedź na pytanie z nagłówka daje nam sam reżyser w formie, jaką wybiera na przedstawienie ich związku. Mia i Sebastian odjeżdżają, namiętnie się całując, a potem widzimy urywki z tego, jak nasi bohaterowie spędzają razem czas. Do swobodnie postępującej fabuły wracamy dopiero wtedy, kiedy w ich relacji zaczyna się kryzys. Czemu? Bo głównym tematem "La La Landu" wbrew pozorom wcale nie ma być związek Mii i Sebastian.


Jak Chazelle postanowił wpuścić widzów w maliny?




        "La La Land" to tak naprawdę film o marzeniach i ich spełnianiu. W jednym z odcinków mojego ukochanego "Glee" pewien bohater wspomniał o tym, jakie dylematy mają gwiazdy Broadwayu (i nie tylko), że muszą wybierać pomiędzy miłością a karierą. Pewne wydarzenie zakręciło, niestety, Ryanowi Murphy'emu plany i zaburzyło koncepcję, która stworzyłaby z jego serialu ponadczasową opowieść pełną prawdy i rad dla młodych artystów. Chazelle wybrał jednak inną drogę, która, moim zdaniem, ani nie pochwala poświęcenia miłości dla kariery, ani nie pochwala poświęcenia kariery dla miłości. Reżyser w epilogu chce nam pokazać na zasadzie "co by było gdyby", gdzie Mia i Sebastian popełniali pewne błędy, a ostatecznie stwierdzić, że nie wiadomo czy nasza para spełniłaby swoje marzenia, a może gdyby ich nie spełnili oboje, w pewnym momencie zaczęliby się nienawidzić. Jeśli się zastanowimy, to właśnie takie zakończenie daje naszym bohaterom ich wymarzone przed spotkaniem siebie szczęście. Mia przecież chciała być podziwianą aktorką, a Sebastian mieć popularny w L. A. klub jazzowy. Odczuwają spełnienie w swoim życiu artystycznym. Czy możemy jednak powiedzieć, jak Ci artyści się ustosunkowali do całej zaistniałej sytuacji? Wydaje mi się, że tak.
        Jedne z najlepszych filmowych spojrzeń ostatnich lat padają właśnie z oczu Ryana Goslinga i Emmy Stone. Zarówno z nich, jak i z całej akcji w klubie, można odczytać, co o swoim uczuciu myślą bohaterowie. Każdy może to odczytać na swój własny sposób, ale chyba wszystkie opinie mają jeden wspólny mianownik - TĘSKNOTA.

Jak ja je odczytuje?

      Mia z małego "pingwina nielota" zmieniła się w poważną aktorkę, w dorosłą, wydającą się być dojrzałą kobietą. Kiedy tylko wchodzi do kawiarni, panuje tam zupełnie inna atmosfera. Stanęła ona w pozycji, w której zawsze chciała być, czyli jej marzenia się spełniły. W scenie w barze Sebastiana budzi się w niej jednak ta delikatna, krucha dziewczyna z początku filmu. Patrząc na swojego poprzedniego partnera, tęskni za tym teoretycznie bezstresowym, artystycznym życiem, które razem prowadzili. Wyobrażenia o alternatywnym życiu sprawiają, że ta cała twarda Mia znika. Uwiedziona przez muzykę, kochaną przez Sebastiana, odczuwa pewną tęsknotę, a spełnienie wydaje jej się być dyskusyjne w tym przypadku.
     Sebastian nigdy nie był realistą. Od początku filmu kreowany jest na o wiele większego marzyciela niż jego ekranowa partnerka. Chce złapać wiatr w żagle i popłynąć za swoimi pragnieniami. Słysząc rozmowę Mii z jej matką, jego duma zostaje urażona. Choć dzień wcześniej nie zgodził się na zespół ze starym "kolegą", to po tym zdarzeniu postanawia stać się chyba bardziej odpowiedzialnym, nawet pomimo tego, że muzyka, którą gra nie jest w jego stylu. Po prostu dobrze zarabia na dom, jeździ w delegacje, ale pomimo, iż czuje, że wszystko powoli się rozpada, to dopiero w późnym momencie chce to naprawić. Ostateczną naprawą jest namówienie Mii, która straciła wiarę w siebie, aby poszła na casting i pokazała swoją prawdziwą twarz, wrażliwej, kruchej i marzycielskiej artystki. Nie wydaje mi się, żeby Sebastian kiedykolwiek zapomniał o swojej partnerce, a wręcz uważam, że nigdy już nie znalazł (gdybyśmy się przyjrzeli w jakimś jeszcze dalszym epilogu) kolejnej. Mia, jako jedyna w jego życiu, mało wierzyła w siebie, a Seb potrzebował kogoś, komu będzie mógł pokazywać jak bardzo widzi jego możliwości oraz jak bardzo tego kogoś podziwia. Taka była właśnie Mia. W ostatnim jego spojrzeniu czuć olbrzymią tęsknotę za tym, co stracił, a że "La La Land" kończy się rozpoczęciem gry Goslinga, to wydaje mi się, że po prostu gość postanowił poświęcić życie muzyce.



Damien Chazelle, czyli największy marzyciel współczesnego Hollywood





        Tu będzie już krótko. Jako takie podsumowanie. Damien Chazelle kocha jazz. Damien Chazelle kocha marzyć. Damien Chazelle kocha sztukę. Damien Chazelle powinien zrobić jeszcze kilka musicali. Żyjemy w epoce, w której raczej tęskno nam do beztroskiej Złotej Ery Hollywood, więc potrzebujemy produkcji, jakie dadzą nam, współczesnym marzycielom spełnienie marzeń i punkt do identyfikacji. Reżyser (i scenarzysta) sam czegoś takiego potrzebował. Młody i ambitny, gotowy na podbój całego tego filmowego światka, ukazuje nam historię dwojga marzycieli w sposób tak naturalny i tak osobisty, że ta cała magiczna otoczka w żaden sposób nie jest wymuszona. 

Dlaczego według pierwotnego założenia "La La Land" kończy się happy end'em?

Bo to właściwie film o marzeniach na tle miłosnym, a nie jak mylnie można stwierdzić o miłości na tle marzeń. O wspieraniu się nawzajem w dążeniu do spełnienia pragnień, o zrozumieniu, o cenie jaką ponosi się za swoje idealne, artystyczne życie.
Nasza droga po nagrody, czyli "Lion. Droga do domu" (2016)

Nasza droga po nagrody, czyli "Lion. Droga do domu" (2016)


Tytuł: "Lion. Droga do domu"
Reżyseria: Garth Davis
Scenariusz: Luke Davies
W rolach głównych: 
Dev Patel, Rooney Mara, Nicole Kidman, Sunny Pawar, David Wenham
Muzyka: Dustin O'Halloran, Volker Bertelmann
Rok: 2016
Gatunek: Dramat

      "Lion. Droga do domu" to kolejny film, który niepostrzeżenie trafił do nagrodowej stawki, a w Polsce przeszedł przez kina bez większego echa. Ja z jednej strony byłam bardzo ciekawa produkcji opowiadającej ciekawą (a przynajmniej według opisu) historię, a z drugiej ani zwiastun, ani żadne inne materiały nie zbudziły we mnie większych emocji. Jednak nagrody za najlepszy debiut i inne sukcesy filmu Gartha Davisa sprawiły, że i tak moje oczekiwanie były "jakieś".

Emocje, tak bardzo dużo emocji... Żartowałam!
      Filmy podzielony jest na dwa akty. Pierwszy opowiada o zagubieniu małego chłopca (Sunny Pawar) na ulicach Kalkuty, poszukiwaniu swojej biologicznej rodziny i znalezieniu zastępczej. Druga część dzieje się już w czasach, kiedy Saroo (Dev Patel) jest dorosły. Młody chłopak po kursie hotelarstwa, na którym poznaje swoją przyszłą dziewczynę, Lucy (Rooney Mara), postanawia znaleźć swoją prawdziwą rodzinę. Poszukiwania pochłaniają większość jego czasu, jednak Saroo chce utrzymać to w tajemnicy. Głównie przed wyniszczoną przez swoją relację z drugim synem (Divian Ladva) matką (Nicole Kidman).

Ten malec to najbardziej urocze dziecko w kinie tuż po Jacobie Tremblayu. Tak dobrze utrzymać na swoich malusieńkich barkach całą pierwszą część filmu.
      "Lion. Droga do domu" to film, który chce być wielkim, epickim dziełem, na którym ludzie będą płakać i pełnie utożsamiać się z bohaterami. I tak jest. Ale tylko do końca pierwszego aktu... (no i może w końcowej sekwencji). Sunny Pawar w roli małego Saroo jest genialny i nie pozwala o sobie zapomnieć już do samego końca seansu. A taka prawda, że chłopiec na swoich barkach musiał utrzymać cały pierwszy akt, bo to on tam praktycznie tylko grał. Partnerowała mu za to świetna muzyka i znakomite zdjęcia. Niestety, później pojawił nam się mały problem. W drugiej części w rolę Saroo wciela się Dev Patel i choć aktor stara się jak może i jest dość charyzmatyczny, ale jego postać nie jest w ogóle rozbudowana. Z malusieńkiego, zagubionego, ale odważnego chłopczyka zmienia się on (za pomocą czarnego ekranu?!) w niby mądrego, niby towarzyskiego mężczyznę, ale nam trudno jest w cokolwiek, co pokazane jest na ekranie, uwierzyć. Moim zdaniem, "Lion" ma naprawdę słaby scenariusz i nikt z twórców nie wie, jak tę historię nam przekazać. Zaangażowali zatem Deva Patela (no, bo on przecież grał już w takim filmie, co było tak na temat jego pochodzenia, c'nie?!), Nicole Kidman (no, bo niech sobie kobita popłacze trochę) i Rooney Marę - według mnie, nie wiadomo, po co, bo jej postać jest jak powietrze i mógłby ją równie dobrze zagrać ktoś zupełnie inny. Trzeba było po prostu zacząć od dobrego scenariusza. Rozwiązałby on wszystkie problemy.

Tu nie ma chemii. Tu nie ma emocji. Co ja piszę?! Tu nawet żadnej głębszej relacji nie ma.

        Postacie są tak bezpłciowe, że ciężko oglądać ten cały drugi akt. Z nikim nie czujemy się specjalnie powiązani. Ktoś się z kimś rozstaje - a niech się rozstaje. Ktoś gdzieś wyjeżdża - a niech wyjeżdża. Co nas to w ogóle obchodzi. Dev Patel i Rooney Mara stworzyli poza tym, jeden z najgorszych ekranowych związków XXI wieku. On - choć ma postać ugruntowaną na pewnych przeżyciach z dzieciństwa, to na przestrzeni lat nikt nie odczuwa jego rozwoju. Ona - właściwie, to nie wiem, co mam o niej napisać. Mara odegrała postać, która zupełnie nie ma żadnego charakteru. Miała chyba odegrać kogoś na wzór Alicii Vikander w "The Danish Girl" (swoją drogą, beznadziejny film), czyli wspierającej swojego partnera w najcięższych chwilach, jakimi w przypadku "Lion" były poszukiwania swojej rodziny (Ave, Google!) i wyprawy w tym celu. Tylko coś nie pykło. Między bohaterami brak jakiejkolwiek chemii. Jeśli chodzi o Nicole Kidman, to uważam, że to kolejna bohaterka, która powinna odegrać w życiu Saroo jakąś większą rolę, ale nie odgrywa. Nikt nam nie raczy tego pokazać. Co prawda, widzimy, że relacja między nimi jest dość silna i chłopak jest do kobiety bardzo przywiązany, ale poza tym, nic więcej.

Poszukiwanie prawdziwej rodziny Saroo odbywają się emocjonalnie zupełnie gdzie indziej. Przynajmniej dla  mnie, bo ja tutaj nic nie poczułam, a dopiero sceny, w których Dev Patel odkrywa swoje pochodzenie dają jakiekolwiek uczucia.

         Z "Lion" na pochwałę najbardziej zasługują Sunny Pawar, znakomita muzyka i zdjęcia. Soundtrack jest tutaj naprawdę dobry i świetnie dopełnia pewne niedopowiedzenia, których naprawdę pełno. Poza tym, tak jak już powtarzałam - nic więcej. Aktorsko wybija się przede wszystkim Sunny Pawar, który jest istnym objawieniem (w tym roku mamy naprawdę dużo dziecięcych objawień. Nikt jednak specjalnie nie zostaje w tyle. (No może oprócz Rooney Mary, ale z nią problem jest raczej taki, że po tych jej wszystkich świetnych kreacjach, spodziewałam się czegoś naprawdę spektakularnego, a niestety, nie wyszło za bardzo).


Czy warto zobaczyć? Seans nie jest męczący. Wręcz przeciwnie, jeśli chodzi o świetną pierwszą część. Później dzieją się jakieś trele-morele, a dramaty głównego bohatera zostają wygrane jedynie na prostych, przewertowanych przez kino setki razy schematach.

OCENA: 5,75/10

#TAKBARDZOOSCAROWO

Nominacja dla "Lion" w głównej kategorii jest dla mnie troszkę śmieszna, bo film na nią absolutnie nie zasługuje. Zostały mi do obejrzenia jedynie 3 filmy z tej kategorii ("Manchester by the Sea", "Aż do piekła", "Fences") i uważam, że jak na razie (i wątpię, że to się zmieni) film Gartha Davisa jest najgorszy. Tak samo jest ze scenariuszem. Akademia aktorsko postanowiła uznać Deva Patela i Nicole Kidman i ja nie będę się z tym wyborem zbytnio kłócić, bo nie jest on ani jakimś rażącym błędem, ani Patel i Kidman nie są jakimiś głównymi kandydatami do statuetek (choć Dev nadal stoi w gronie możliwych). Scenariusz - nie! (Poza tym, ja w adaptowanych już mam swojego faworyta). Muzyka, zdjęcia - zasłużone nominacje.




ZDJĘCIA: filmweb.pl (dużo jest, bo jak film taki sobie, to chociaż sobie popatrzcie)
Wszystko ma swój początek i koniec, czyli "Nowy początek" (2016)

Wszystko ma swój początek i koniec, czyli "Nowy początek" (2016)



Tytuł: "Nowy początek"
Reżyseria: Denis Villeneuve
Scenariusz: Eric Heisserer
W rolach głównych:
Amy Adams, Jeremy Renner, Forest Whitaker
Muzyka: Jóhann Jóhannsson
Rok: 2016
Gatunek: Thriller, Sci - Fi

        Denis Villeneuve to jeden z najbardziej wyrazistych reżyserów ostatnich lat. Wystarczy tylko wspomnieć "Pogorzelisko", "Labirynt" lub choćby zeszłoroczne, pominięte przez Akademię "Sicario". W 2016 świat obiegła wiadomość, że Villeneuve stanie za kamerą nowego "Blade Runnera", więc tym bardziej ciekawość względem jego kolejnej produkcji zaczęła wzrastać. "Arrival" (jakoś wolę ten oryginalny tytuł - skrywa w sobie ten niezwykły urok i tajemnicę filmu) to bowiem pierwsze dzieło science fiction i to wydaje się, że właśnie w takim stylu, w jakim Denis tworzy "Łowcę androidów 2049". "Nowy początek" spodobał się i za oceanem i u nas, ale przeczuwam, że pewnie będzie  znany jako jeden z tych, w których wystąpiła niesłusznie pominięta przez Akademię aktorka pierwszoplanowa - Amy Adams.

"Arrival" wydaje się być dobrą podstawą do stwierdzenia, że "Blade Runner 2049" będzie naprawdę udaną produkcją.
      Dr Louise Banks (Amy Adams), wybitną lingwistka, zostaje zwerbowana przez siły obronne kraju, aby usiłowała porozumieć się wysłannikami innej cywilizacji, którzy nawiedzili Ziemię w dwunastu miejscach, ale nie wiadomo czy obcy przybyli w celach pokojowych, czy są zwiastunem inwazji. W zespole badawczym wspomagają lingwistkę pułkownik Weber (Forest Whitaker) oraz znakomity fizyk Ian Donnelly (Jeremy Renner). Louise jeszcze nie wie, jak ogromny wpływ na jej życie, będzie miała ta praca.

Amy Adams jako Louise Banks jest niesamowicie naturalna i niezwykle wrażliwa. Dziwne, że Akademia tego nie zauważyła.
       Film Denisa Villeneuve wielu wydaje się mieć dużo wspólnego z "Interstellarem" Christophera Nolana , czyli dobrej, ale przeintelektualizowanej, ckliwej produkcji z manierycznym Matthew McConaughey'em. Jego historia zdawała się być w sumie podobna jak u naszego kanadyjskiego reżysera. Wszyscy bardzo liczą, fabuła wydaje się być ambitna i wciągająca, ale na końcu okazuje się historyjką z morałem (z której i tak zrozumiało się mniej niż z tego, co z niej wynikło) dla wielbicieli melodramatów. Villeneuve obszedł jednak swój naukowy temat podszyty metafizycznymi prawdami. Obszedł go też Heisserer, który stworzył, moim zdaniem, wręcz genialny scenariusz - znakomitą podstawę pod pracę reżysera i świetnych aktorów. Amy Adams odgrywa swoją postać bardzo naturalnie, wrażliwie, a przy tym nie jest niepotrzebnie patetyczna, co było moją wielką obawą w trakcie oglądania filmu. Pilnowałam jej wręcz na każdym najmniejszym kroku, sprawdzałam ją, filtrowałam, ale nic nie znalazłam. Amy była swoją postacią w taki sposób, jakby ta była jej bardzo bliska. Jeremy Renner, który na ekranie jej partnerował także poradził sobie znakomicie, ale uważam, że jego możliwości i tak nie zostały w pełni wykorzystane. Nie do końca przekonał mnie za to Forest Whitaker. Jego postać nie została zbytnio zbudowana, przez co nie zawsze można zrozumieć jego postępowanie. To właśnie minus "Nowego początku".

Science fiction, które jest bardziej "science" niż "fiction"? Absolutnie tak!
      Strona techniczna produkcji jest zachwycająca. Dźwięk, oświetlenie budują niepokojącą atmosferę. Do tego ta muzyka Jóhanna Jóhannssona. Choć z drugiej strony, nie dziwi mnie zbytnio jego dyskwalifikacja przez Akademię z powodu użycia przez niego w tym soundtracku brzmień, które wykorzystał już w swoich poprzednich dziełach (m. in. w "Sicario").  Jest to, niestety, odrobinę słyszalne, ale dobra, trzeba oddać cesarzowi to, co cesarskie i Jóhannsson według mnie, spełnił i tak swoje zadanie znakomicie, tworząc jeden z najlepszych soundtracków 2016 roku, a szkoda tylko jest dla niego, że nie mógł dostać kolejnej nominacji.

Pięknie oświetlone kadry, znakomita muzyka, niesamowite zdjęcia tworzą gęstą, niepokojącą atmosferę.
        Moim zdaniem, "Arrival" to film, który naprawdę warto zobaczyć. Nie nuży, wymaga wytężenia komórek mózgowych, przy czym w ogóle nie męczy. A Amy Adams? Niesamowita. Nominacja!!! Gdzie jest nominacja?!?!

#TAKBARDZOOSCAROWO

"Nowy początek" zgarnął 8 zasłużonych nominacji. Absolutnie powinien zdobyć statuetkę za najlepszy dźwięk i wydaje mi się także dobrym kandydatem do tej za najlepszy scenariusz adaptowany, ale nie widziałam jeszcze żadnej produkcji z tej kategorii właśnie poza "Arrivalem".


ŹRÓDŁO ZDJĘĆ: filmweb.pl