A kto umarł, ten nie(ch) żyje! - "Truposze nie umierają" (2019)
Czy
w temacie zombie można jeszcze stworzyć coś ciekawego? Na pewno.
Przetwarzanie horrorowych motywów króluje w kinach w ostatnim
czasie i Jim Jarmusch wydawał się być twórcą stworzonym do
wykorzystania żywych trupów w świeży sposób. On postanowił
jednak zrobić film pod krytykującą konsumpcjonizm tezę, której
umarlaki mają już właściwie serdecznie dosyć. Do tego żadnej ze
swoich myśli nie chce nam przekazać poprzez fabularne tropy, tylko
daje nam morał z historii na tacy pod postacią końcowego monologu
czytanego przez Toma Waitsa. Gdy słychać ów komentarz, my mamy po
dziurki w nosie zarówno płytkiego podejścia Jarmuscha do tematu
żądzy posiadania i zatracenia się w pędzie za stale rozwijającym
się światem, jak i jego przesadnie autoironicznych tekstów, które
zbyt afektywnie podkreślają to, że reżyser uważa się za bardzo
samoświadomego twórcę.
![]() |
Źródło: Detroit Metro Times |
W
„Truposze nie umierają” przenosimy się do małego
amerykańskiego miasteczka – Centerville, gdzie poznajemy
policjantów Cliffa Robertsona i Ronniego Petersona, granych przez
Billa Murraya i Adama Drivera – stanowiących, bez dwóch zdań,
najlepsze elementy tego filmu. Przyjeżdżają oni na kolejne
wezwanie Farmera Millera (w tej do bólu przerysowanej roli miłośnika
Trumpa świetny, jak zwykle, Steve Buscemi), który uważa, że
mieszkający w lesie Pustelnik Bob (wspomniany wcześniej Tom Waits)
ukradł mu kurę. Stróże prawa znajdują obranego z piór i skóry
kurczaka, trafiają na podejrzanego, ale odjeżdżają w zupełnej
obojętności, motywowanej doświadczeniami Robertsona z oboma
panami. Inercyjność przewija się u bohaterów Murraya i Drivera
praktycznie przez cały film, co biorąc pod uwagę wypowiadane przez
tego drugiego teksty o „scenariuszu, który dostał od Jima” i
momentowy zwrot w jego charakterze, kiedy to staje się maszyną do
zabijania, czyni z nich postacie niesamowicie trudne do
interpretacji. Spokój Centerville zostaje zburzony przez tajemnicze
wydarzenia wokół miasta, jak i również na całym świecie. Dzień
nie zmienia się w noc, jak powinien, a zwierzęta zaczynają
zachowywać się zupełnie inaczej niż do tej pory. Enigmatyczny
ciąg zmian osiąga swoje apogeum, gdy zostają zamordowane dwie
kobiety, a ich ciała mają gdzieniegdzie powygryzane narządy. Jedni
od razu stawiają na zombie, drudzy uważają, że to fauna, jednak w
momencie powstania wszystkich umarłych z grobów wszyscy bardzo
łatwo przechodzą do porządku dziennego ze świadomością, że
morderstwa dokonała para żywych trupów. Rozpoczyna się więc z
pozoru mordercza walka bohaterów o życie. Z pozoru, bo Jarmusch
bardzo łatwo stawia ich w roli wygranych, zbierając im spod nóg
każdą kłodę, jaka się tam pojawia. Poza Petersonem, który od
razu wie, jak pokonać żywe trupy, w Centerville zamieszkuje też
enigmatyczna Zelda Winston (znakomita, ale zmarnowana przez reżysera,
Tilda Swinton), właścicielka domu pogrzebowego i mistrzyni miecza,
a także miłośnik popkultury, Bobby Wiggins (bardzo dobry Caleb
Landry Jones). Każde z nich bez chwili zastanowienia wie, jak
ostatecznie dobić wroga i żadne z nich nie popełnia poważnej
wpadki. Kiedy ton filmu w ekspresowym tempie zmienia się z
tragikomicznego przetworzenia znanego motywu na pretensjonalną
lekcję o błędach ludzkości, postacie nie mogą już pozostać w
tym status quo. Pojawia się
więc walka między rytmem, metrażem a scenarzystą filmu. Walka,
która nie ma zwycięzcy. Jarmuschowi jest w końcu bardzo
trudno tak szybko doprowadzić do zakończenia wielu wątków w choć
trochę logiczny sposób. Oprócz wcześniej wymienionych osób,
obserwujemy tu również historię trojga dzieci z zakładu
poprawczego. Aż trudno mi się nadziwić, że twórca potrafił
położyć krzyżyk na ich historii w tak niespodziewany sposób. Ich
część fabuły jest jak półprosta – ma początek, nawet
intrygujący, rozwija się, ale końca brakuje. Bohaterowie, których
dotąd obserwowaliśmy jako równych reszcie, zostają zawieszeni w
czasie i przestrzeni, a my już nigdy do nich nie wracamy. I to
zresztą nie jedyny motyw kończący się w ten sposób.
![]() |
Źródło: Focus Features |
Choć
w „Patersonie” i „Tylko kochankowie przeżyją” wolne tempo
było tym, co czyniło te filmy wyjątkowymi i niewiarygodnie
klimatycznymi, to w „Truposze nie umierają” twórca zdecydował
się na przedstawienie zbyt dużej liczby postaci, aby w tak krótkim
czasie mógł rozwinąć każdego z nich na tyle dobrze, żebyśmy z
sali wyszli ze świadomością choć małej charakterologicznej
wiwisekcji zbioru dziwaków, którzy zamieszkują Centerville.
Jarmusch nie daje nam również zbyt wielu tropów do interpretacji,
więc nawet kiedy przez półtorej godziny staramy się obserwować
pozostawiane po drodze symbole czy analizować bohaterów, wszystko
okazuje się martwymi znakami. Finał „Truposze nie umierają”
jest zresztą jedną z najbardziej kuriozalnych rzeczy, które
widziałam ostatnio w kinie i aż dziwi mnie, że Jarmusch pozwolił
sobie na coś tak patetycznie skołowanego. Na szczęście, drodzy
widzowie, nie musimy sobie sami wysnuwać morału, bo scenarzysta
napisał dla Toma Waitsa, wspomniany wcześniej, obrzydliwie
pretensjonalny tekst o tym, jak żywi są już nie żywi, gdyż
zatracili się w materialistycznym świecie, więc nie mają już jak
umierać. Łopatologia wylewa się w ostatnich scenach z ekranu w
takiej samej ilości, jak krew. Kiedy zaczynają się napisy końcowe,
to zadajemy sobie pytanie, po co właściwie siedzieliśmy tu i
oglądaliśmy zmagania małomiasteczkowych ekstrawertyków z
zombiakami, skoro wynikło z tego coś, do czego George Romero
doszedł już w latach 60.
![]() |
Źródło: SWR |
Spośród
zmarnowanych motywów na pierwszy wysuwa się również świadomość
głównych bohaterów, że grają w filmie. Pojawia się on też przy
okazji wielu dyskusji o piosence „The Dead Don't Die”, nagranej
przez Sturgilla Simpsona (jedna z postaci mówi, że nie wie
dlaczego, ale ten utwór brzmi znajomo, na co druga odpowiada, że to
w końcu motyw przewodni). Jarmusch popełnił przy nim właściwie
ten sam błąd, co przy reszcie martwych znaków pozostawionych w
„Truposze nie umierają” - brak jakiegokolwiek symptomatu, czy
powinniśmy wziąć pod uwagę to, co mówią nasi bohaterowie przy
oglądaniu kolejnych wydarzeń, czy uznać za autoironiczną
ciekawostkę. Biorę też pod uwagę to, że moja wersja historii
powstawania jego nowego filmu może być prawdziwa – reżyser
zaprosił swoich ulubionych aktorów z poprzednich produkcji na
grilla, dał skrawki scenariusza, kilka wątków zagrało, kilka
trochę mniej i zmontowali z tego coś na kształt hiperbolicznie
samoświadomej parodii horrorów o żywych trupach. Jeśli tak było,
to cieszę się, że miło spędzili czas, nawet jeśli nie zapewniło
mi w żadnym wypadku przyjemnej rozrywki.
Jim
Jarmusch przyzwyczaił nas już do tego, że jest on twórcą,
po którym można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Żadnym
zdziwieniem nie była dla mnie więc informacja, że w jego kolejnym
filmie pojawią się zombie. Liczyłam na jakiś powiew świeżości
w tym temacie, a dostałam pretensjonalny pokaz autoironii
z dużą liczbą wątków napisanych na kolanie. Co gorsza, tej
jarmuschowskiej entropii nie ratuje nawet doborowa obsada, ponieważ
scenarzysta wręczył im do grania wiele błyskotliwych tekstów,
które razem nie tworzą jednak żadnej logicznej całości, a sama
ich konkluzja jest bardziej landszaftowa niż ustawa przewiduje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz