Porozmawiajmy o kobietach i wrestlingu, czyli dlaczego "GLOW" jest takie dobre



Każdy ma takie seriale, do których zbiera się latami. Żadne pozytywne opinie, żadne reklamy nie mogą wtedy ruszyć człowieka do takiej produkcji. Ja tak miałam właśnie z „GLOW”. Słyszałam od znajomych, że oglądają i polecają. Czytałam pozytywne recenzje. Nawet kiedy serial wkroczył na rozdania, nie przekonałam się do obejrzenia go. Sama tematyka jakoś mnie nie porywała, a rzeczy żerujących na retromanii miałam już serdecznie dosyć, więc nie bardzo chciałam śledzić cokolwiek dziejącego się w latach osiemdziesiątych. Wraz z trzecim sezonem doszły mnie jednak słuchy o wielkim sukcesie, jaki osiąga ten serial w rozwijaniu swoich postaci. Postanowiłam spróbować i… dawno nie zżyłam się tak z bohaterami żadnej odcinkowej produkcji („Downton Abbey”, które ostatnio namiętnie oglądam, nie liczę, bo mam z nim jednak jakąś przeszłość, choć to mój pierwszy seans całości).


W pierwszym odcinku „GLOW” poznajemy, fantastycznie graną przez Alison Brie, Ruth. Dziewczyna nie czerpie satysfakcji ze swojego życia. Od zawsze marzyła o byciu aktorką, ale z każdego castingu zostaje odesłana z kwitkiem i to raczej nie przez swój brak talentu. Ruth marzy po prostu o wielkich rolach i nie widzi siebie za bardzo w roli asystentki przynoszącej kawę głównemu bohaterowi. Tylko że to jeszcze nie są czasy, w których kobieta może zagrać prezesa firmy. Wskutek pewnych wydarzeń Ruth ląduje na castingu do serialu „GLOW”, projektu przedstawiającego fabularyzowane walki wrestlerek, realizowanego przez Sama Silvię, reżysera mającego najlepsze lata już za sobą, i Basha Howarda, jeszcze nie do końca dojrzałego, dwudziestoparoletniego, początkującego producenta z pieniędzmi swojej matki. (Samo "GLOW" jest elementem historycznym, a postacie, w które wcielają się w nim, m. in. Ruth inspirowane są wrestlerkami z prawdziwego "GLOW".) Wszystko wydaje się iść w dobrą stronę. Ruth prezentuje swój monodram, żeby ostatecznie znaleźć się na pokładzie „GLOW”. Aż nagle do budynku wkracza jej przyjaciółka Debbie i oskarża ją o sypianie z jej mężem. Tu pora wrócić do scen z początku pierwszego odcinka, z których dowiadujemy się, że Debbie nie pracuje, ponieważ wybrała życie jako pełnoetatowa żona i matka. Z wielką dumą opowiada Ruth o swoim życiu, podkreśla, że nie musi się martwić o pracę i inne związane z nią rzeczy. Zarabia mąż i tyle, choć wiemy, że kobieta pracowała wcześniej jako aktorka i prezenterka. Chwilę później twórcy pokazują nam, że ów mąż zdradza Debbie właśnie z Ruth, zatem jej oskarżenia są jak najbardziej zgodne z prawdą. Dynamiczna i brutalna kłótnia między bohaterkami, jaka odbywa się na ringu sprawia, że Sam chce zatrudnić obie bohaterki i zrobić z postaci Debbie protagonistkę, a z Ruth antagonistkę. Udaje się złożyć różnorodną pod względem etnicznym obsadę „GLOW”, a dzięki wieczorowi u Basha każda z aktorek ma już też własną, boleśnie i rasistowsko przerysowaną postać. Choć dziewczyny mają różne oczekiwania co do tego, jak program wpłynie na ich życie i pochodzą z różnych środowisk, to łączy je poszukiwanie własnego sposobu na kobiecość i próba pogodzenia się z przeszłością. Żadna z nich nie wie jednak, jak wielki wpływ będzie miało na nie „GLOW”. Większość traktuje to po prostu jako jednorazową przygodę.



Rozwój postaci faktycznie jest tym, co w serialu najlepsze. Wielka w tym zasługa scenarzystów, którzy uczynili z nich bohaterów niezwykle niejednoznacznych. W końcu na pierwszy plan została wysunięta Ruth, która we współpracy z mężem Debbie zniszczyła jej małżeństwo. W żadnym momencie nikt nie zamierza Ruth tu usprawiedliwiać. Postać Alison Brie dostaje za to bardzo dużo miejsca, żeby pogodzić się z grzechami przeszłości i uświadomić sobie, że nie wszystko da się wynagrodzić. Debbie, świetnie zagrana przez Betty Diplin, znajduje się, jakby się tak zastanowić, w jeszcze gorszym położeniu. Dowiedziawszy się o zdradzie, postanowiła podjąć jak najbardziej radykalne kroki, aby pokazać, że nie potrzebuje ani Ruth, ani swojego męża, ale czego by nie zrobiła, wciąż wracają wspomnienia i świadomość, że nie stworzy takiej rodziny, o jakiej marzyła. Dochodzi do niej też, że nikt nie zwróci jej lat, które poświęciła dla męża. Fakt, ludzie wciąż pamiętają o jej rolach, lecz to nie wystarcza. Debbie musi zrobić z siebie markę. Jej wątek jest jednak dla mnie najbardziej problematyczny, ponieważ jakoś na przełomie drugiego i trzeciego sezonu twórcy zatracili trochę esencję tego, czego właściwie Debbie potrzebuje, czyli spełnienia i bliskości. Kiedy zaczyna się robić ciekawie w aspekcie jej pracy jako producentki, zostają do tego dorzucone narkotyki. Problem w tym, że na zasadzie totalnie jednorazowego skoku. Debbie w jednej scenie odkrywa biały proszek w portfelu Sama, wciąga go przed wejściem na ring, doprowadza do wypadku, potem wciąga znowu, a na koniec zarówno my, jak i scenarzyści, o tym zapominamy, choć jej drugie zażycie pokazane jest niczym cliffhanger. Mam twórcom za złe to, z jaką niekonsekwencją postępowali w pewnym momencie z Debbie, bo gdyby nie to, jej wątek byłby nawet ciekawszy niż historia Ruth. U żadnej innej postaci nie ma takiej niekoherencji, jaka jest u naszej „Liberty Bell".



To, co zaskoczyło mnie w „GLOW” najbardziej, to fakt jak bardzo niespodziewanie rozwijają się niektórzy bohaterowie. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że Bash z lekko irytującego bananowego dziecka tak płynnie zmieni się w kwestionującego swoją seksualność i motającego się w trybie dużego chłopca neurotyka. Kiedy oglądałam pierwszy sezon, raczej nie nastawiałam się, że jego postać będzie też miała aż takie znaczenie dla bohaterek, że dla niektórych z nich stanie się najlepszym przyjacielem i współpracownikiem. Sam Chris Lowell jest zresztą świetny w tej roli. Aktorsko na głowę bije jednak całe towarzystwo Marc Maron. Jego Sam Silva z początku wydaje się być typowym gburem, który nie może pogodzić się z tym, że jako kreatywny i ekscentryczny twórca filmów science fiction, zostaje przy produkcji „GLOW” sprowadzony do roli wykonawcy pomysłów Basha, ponieważ jego własne zostają uznane za zbyt skomplikowane dla widowni. Z każdą chwilą pojawiają się jednak kolejne okoliczności, jakie sprawiają, że Sam musi sobie radzić nie tylko z zawirowaniami w serialu, ale także z nową życiową rolą, miłością do młodszej i zajętej kobiety oraz problemami zdrowotnymi. Zarówno Bash, jak i Sam posiadają jedne z najlepszych relacji w całym „GLOW” - Bash z Carmen, a Sam z Ruth. Obie maksymalnie urocze i świetnie rozpisane, choć w tym drugim przypadku scenarzyści nie spodziewali się chyba, że aktorzy będą mieli aż tak świetną chemię, że dobrze byłoby iść z nim krok dalej.



Gdy tworzy się serial tak silnie obsadzony przez kobiety, dobrze by było wykorzystać to do wątków mocno osadzonych w kontekstach społeczno-polityczno-gospodarczych. Tym bardziej, że mówimy tu o bohaterkach, które zajmują się czymś tak niekonwencjonalnym, jak granie w serialu wrestlingowym. Trzeba przyznać, że twórcom kilka rzeczy się jednak i w materii poruszania ważnych tematów udało. Świetnie działa sprawa Debbie, która musi sobie poradzić jako pracująca w showbiznesie rozwódka w latach osiemdziesiątych – w świecie rządzonym przez mężczyzn. Podobnie jest z wątkiem Ruth – zdesperowana dziewczyna, walcząca na castingach o silne role dla kobiet, nie do końca poradziła sobie przecież w „siostrzanej” miłości i wsparciu. Przez nie scenarzyści przekazują swoją korespondencję z percepcją feminizmu. Bardzo dobrze jest poprowadzony wewnętrzny konflikt Basha w sprawie jego orientacji seksualnej. Jest on rozwijany od samego początku powoli i bezinwazyjnie, co jest ważne, zważywszy na to, na jakie duże dziecko kreowany jest ten bohater. Zresztą i między dwiema wrestlerkami rodzi się w końcu uczucie, co jest jedną z najsłodszych rzeczy w serialu.


Wielu widzów ma problem z latami osiemdziesiątymi w „Stranger Things” i tym, jak bardzo nienaturalnie wypadają przez nadmierne eksponowanie elementów retro. „GLOW” radzi sobie ze tą epoką o wiele lepiej niż produkcja braci Duffer. Soundtrack czerpie więcej z nieco zapomnianej klasyki ejtisowych dyskotek, postacie ubierają się według standardów swoich czasów, a nawet color grading schodzi lekko w szarość. Serial nie żeruje na retromanii, nie posiada nawet wielu obowiązkowych elementów produkcji, które w przeciwieństwie do niego to grają na nostalgii. Życie codzienne bohaterów zostaje przedstawione w niesamowicie zwykły sposób, nie ma w nim zbyt wielu kolorowych strojów i dziwnych fryzur. Wszystko to pojawia się na ringu, który jest miejscem przeznaczonym dla cekinów, błyskotek i pięknie upiętych włosów. Gdy w trzecim sezonie „GLOW” jest coraz mniej scen na ringu, na co narzeka zresztą wiele osób, okazuje się, że nawet kiedy aktorki zaprzyjaźniły się razem ze sobą, weszły w związki i zamieszkały blisko siebie w wyniku wspólnej pracy na planie, to i granie w serialu o wrestlingu może pewnego dnia spowszednieć, kiedy nie mamy już o nim nic ciekawego do powiedzenia, a głowę zajmuje nam raczej to, czy nasze dziecko nie zbiegło aby do kasyna, a nie kombinowanie, o co tym razem mogą walczyć „Zoya the Destroya” i „The Liberty Bell”.



GLOW” jest jednym z moich największych zaskoczeń tego roku. Jak to bywa z serialami, jakie długo się odkłada, nie spodziewałam się jakichś cudów. I właściwie – cudów też nie dostałam. Tylko że nie o to mi chodzi w tego rodzaju produkcjach. Chciałam dostać charyzmatycznych bohaterów, dla których będę chciała wciskać na Netflixie „Następny odcinek”. Chciałam dostać serial, umożliwiający mi wejście w temat, z jakim nie miałam dotąd w ogóle do czynienia. I wszystko to dostałam. Poza tym, przypomniałam sobie też o kilku piosenkach i dowiedziałam się jak świetnymi aktorami są Alison Brie, Betty Diplin i Marc Maron.

Czasami warto obejrzeć serial.
Czasami warto obejrzeć serial o kobiecym wrestlingu.

Nawet jeśli to już bardziej serial o kobietach, które gdzieś tam pracują w serialu o kobiecym wrestlingu, ale poza tym, przeżywają życie i godzą się z samymi sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz