Siła jest kobietą, czyli "Wonder Woman" (2017)


Reżyseria: Patty Jenkins
Scenariusz: Allan Heinberg
Obsada: Gal Gadot, Chris Pine, Connie Nielsen, Robin Wright, Danny Huston, David Thewlis, Said Taghmoui, Ewen Bremner i inni...
Zdjęcia: Matthew Jensen
Muzyka: Rupert Gregson-Williams
Rok: 2017


    Kocham nieudane filmy DC. Żadne komedie nie działają na mnie tak, jak one. "Man Of Steel" to głupia i absolutnie niedorzeczna produkcja, przedstawiająca Supermana w tak okropny i mało szanujący sposób. "Batman v Superman: Dawn of Justice" to film pozbawiony jakiegokolwiek ciągu przyczynowo-skutkowego - to po prostu zlepek kilkudziesięciu luźno powiązanych ze sobą scen, a o "Suicide Squad" wolę już lepiej nic nie pisać. W "BvS" po raz pierwszy w filmowym uniwersum DC pojawiła się Diana Prince, czyli Wonder Woman i po tym występie stała się nadzieją tego komiksowego światka - tą, która może ocalić nadchodzące "Justice League". Kilka miesięcy przed wspólną produkcją superbohaterów DC możemy obejrzeć solową, właśnie Wonder Woman.

Wonder Woman otrzymała świetne 'origin story' - najlepsze, jak na ten moment w uniwersum DC. Dzięki temu, czujemy się do bohaterki wystarczająco przywiązani, aby wiązać jakieś emocje z dalszymi wydarzeniami.

       Diana Prince (Gal Gadot) to księżniczka amazońska, córka Królowej Amazonek, Hippolity (Connie Nielsen). Jest ona waleczną dziewczyną o dobrym sercu i perfekcyjnie wyszkoloną wojowniczką. Wskutek przypadkowego przybycia do pilnie strzeżonej Themiscyry brytyjskiego żołnierza, Steve'a Trevora (Chris Pine), Diana wyrusza poza ojczyznę do świata zniszczonego przez I wojnę światową, aby odszukać odwiecznego dobra. 

"Wonder Woman" to film, który jest jakiś - w przeciwieństwie do poprzednich filmów DC. Można o nim powiedzieć, że ma początek, środek i koniec, niezłych bohaterów ze świetną tytułową bohaterką na czele i jest dobrze nakręcony.

     W "Wonder Woman" czuć reżyserską, babską rękę i ogromne serducho - poszanowanie dla komiksowego pierwowzoru. Co mnie bardzo cieszy, film nie jest wcale rażącym, feministycznym manifestem, ale opowieścią o kobiecie z krwi i kości, która potrafi pokazać że ma w sobie, zarówno delikatną i kobiecą stronę, Dianę Prince, oraz waleczną i odważną wojowniczkę, Wonder Woman. Patty Jenkins i Allan Heinberg dopisali jej nawet dobry 'background' w postaci całej historii na Themiscyrze, co wzmocniło rys całej postaci. Scenariuszowo jest więc dość dobrze, a doczepić można się bardziej do samych realiów historii, które nie zawsze wypadają w zestawieniu z estetyką postaci smacznie.

Diana Prince biegająca w kusym kostiumie wśród stosów ofiar I wojny, czy to może wyglądać dobrze?!
      No właśnie. Twórcy filmu postanowili akcję filmu umieścić w czasie I wojny światowej. Jest ona wątkiem historycznym, właściwie mało używanym w popkulturze. Zwykle w amerykańskich mainstreamowych produkcjach widzimy II wojnę światową. Działo się to np. w marvelowskim "Kapitanie Ameryce: Pierwszym starciu", który również pełnił rolę 'origin story'. W filmie Marvela oglądało się to o wiele łatwiej. Tym bardziej, że wrogiem bohatera, tak naprawdę był ktoś, kto zupełnie nie mógł mieć związku z żadnymi historycznymi faktami. DC postanowiło umieścić Wonder Woman w tym cięższym do jednoznacznej interpretacji czasie i wyszło to, niestety, z niemałym zgrzytem. Diana została wsadzona przecież w środek wojny pomiędzy tak naprawdę nic nieznaczącymi dla niej krajami (Anglia i Niemcy). Choć chciałaby bardzo wszystkich ocalić, to okazuje się to niemożliwym, zatem w końcu musi wybrać, kogo chce bronić i w czyim imieniu walczyć. Jako, że przywlekli ją tam Brytyjczycy, to po ich stronie decyduje się walczyć Prince, po czym wkłada swój kostium i wbiega w środek walki i czyni to, co reszta żołnierzy. M. in. to właśnie to sprawiło, że "Wonder Woman" ogląda się troszkę z podejściem 50/50. Od pewnego momentu nie można się wczuć dostatecznie w ekranową sytuację... bo nawet nie ma na to ochoty.


         Aktorsko "Wonder Woman" wypada nawet dobrze. Gal Gadot została, moim zdaniem, wybrana do roli superbohaterki idealnie. Jest dość charyzmatyczna, pasuje fizycznie, a oprócz tego jest bardzo urocza, więc naprawdę łatwo zapałać do niej sympatią. Nawet przy mojej antypatii do Chrisa Pine'a, jego występ podobał mi się. Uważam, że to chyba najlepsza rola w jego karierze. Nie ma co mówić o reszcie charakterów, bo są one po prostu komiksowymi, przerysowanymi do bólu marionetkami, które jak to w filmach o superbohaterach muszą po prostu odegrać swoje schematyczne kwestie, a na koniec zejść ze sceny, niepokonanym. Szkoda, że słabo wypadły występy 'villanów' produkcji. Choć nie razi to już dzisiaj w oczy, bo poza Lokim i Jokerem (któremu należycie w filmach udało się przetrwać dotąd jedynie w "Mrocznym Rycerzu" Nolana) próżno szukać jakiegoś charakternego złego charakteru w adaptacjach komiksów.
        Początek na Themiscyrze został nakręcony świetnie. Na scenografię rajskiego kraju wybrano naprawdę przepiękne widoki i równie przepięknie je naświetlono i nakręcono. Nawet wszechobecne efekty specjalne nie wypadły tak źle. Jedyne do czego można się jakoś przyczepić to slow-motion, które zostało zastosowane w naprawdę wielu scenach i często naprawdę niepotrzebnie, i chyba tylko po to, aby w jakiś sposób (nie wiem, jak to niby miało wzmocnić dramaturgię...) zrobić z filmu Jenkins majestatyczną opowieść.

Wonder Woman w tej scenie (umieszczonej w trailerze) jest ukazana w bardzo majestatyczny sposób. I tutaj to działa!

          Podsumowując, "Wonder Woman" to niezły film i dobry start dla DC po trzech porażkach z rzędu, a przed dość długo oczekiwanym crossoverem. Powierzenie produkcji w ręce Patty Jenkins było świetnym krokiem studia. Choć nie wyszło to idealnie, to nareszcie jest jakieś - ma swój początek, środek i koniec. 'Villan' - pomimo iż, słabiutki, to ma więcej charakteru niż Lex Luthor, Enchantress i Zodd razem wzięci, a za Dianą Prince chciałoby się pójść na koniec świata.







ŹRÓDŁO ZDJĘĆ: filmweb.pl 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz