Tam, gdzie plotą wianki i palą człowieczeństwo - "Midsommar. W biały dzień" (2019)
Tam,
gdzie otwierają się zawiłe korytarze ludzkiej chwiejności, tam za
chwilę zjawia się Ari Aster. Po eklektycznym i nieco
rozczarowującym „Hereditary”,
w którym jego skupienie na ludzkiej traumie rozpłynęło się
gdzieś w powietrzu pod wpływem zbyt gęstego nagromadzenia motywów
rodem wprost z B-klasowych horrorów o sektach, twórca postanowił
poddać widownię makabrycznym rytuałom w biały dzień w celu
przepracowania skrywanych głęboko pod skórą lęków przed
opuszczeniem, rozstaniem, aż w końcu samotnością. Biały dzień
jest jednak u Astera bardziej przerażający niż noc w jakimkolwiek
innym filmie grozy, bo reżyser dobrze wie, jak odpowiednio wymierzyć
akcenty i skontrastować prolog do podróży z resztą dzieła.
Malownicza scena otwarcia, w której widzimy zimowy, górski
krajobraz, a następnie bezdźwięczne śmierci i płacze
przerywające melancholijną pustkę, choć dzieje się w nocy,
działa przede wszystkim, jako cisza przed burzą, jaka ma nastąpić
dopiero w promieniach szwedzkiego słońca.
![]() |
Źródło: Rolling Stone |
W „Midsommar.
W biały dzień” poznajemy dwudziestoparoletnią Dani (w tej
roli znakomita Florence Pugh) – kobietę zawieszoną pomiędzy
przeszłością, stanowioną przez jej chorą psychicznie siostrę, a
przyszłością – związkiem z Christianem, zagranym bez cienia
fałszywej nuty przez Jacka Reynora. Tuż po tym, jak postanawia
ona ruszyć do przodu, odpisując swojej siostrze na przerażająco
enigmatycznego maila, bohaterka dowiaduje się o tragedii, którą
jak się okazuje, nadawczyni wiadomości zapowiadała od jakiegoś
czasu. Dani nie ma już w tym momencie nic do stracenia. Rodzina
przeszła właśnie na tamten świat, przyjaciół nie posiada, a
Christian, od dawna targany wątpliwościami co do racji bytu ich
związku, nie potrafi znaleźć zrozumienia dla swojej chwiejnej
emocjonalnie dziewczyny, nawet kiedy bardzo się stara. Teraz jest
już jednak za późno na rozstanie i mający wyrzuty sumienia
mężczyzna postanawia zaproponować Dani, licząc na jej odmowę,
udział w wakacyjnej wyprawie na północ Skandynawii. Tej wyjazd
wydaje się jednak dobrą odskocznią od myśli, które ma w Ameryce,
więc razem z Christianem oraz jego kolegami: Joshem (William Jackson
Harper), mającym napisać w Szwecji swój doktorat, Markiem (Will
Poulter), chcącym korzystać tam ze swojego kawalerskiego życia
oraz Pelle (Vilhelm Blomgren), inicjatorem całego wydarzenia, Dani
wyrusza, aby wziąć udział w prastarym święcie związanym z
przesileniem letnim, które odbywa się raz na 90 lat. Z początku
wszystko wydaje się być dla dziewczyny tym, czego się spodziewała
– sposobem na chwilowe zapomnienie o rodzinnej tragedii. Nic
bardziej mylnego. W Szwecji Dani sama przeżywa przesilenie, w
trakcie jakiego wybiera, gdzie dalej chce się udać w swoją życiową
podróż, decydując równocześnie, kto ma jej w niej towarzyszyć.
Wszystko pośród krwawych ceremoniałów, będących dla
skandynawskiej komuny, z której pochodzi zresztą pomysłodawca
wyjazdu – Pelle, czymś zupełnie zrozumiałym i wpisanym w
tradycję.
![]() |
Źródło: The Washington Post |
Ari
Aster brawurowo wykorzystał w „Midsommar” to, co
w horrorach ujmuje mnie najbardziej, czyli wielowarstwowość
historii. Reżyser w pełni rozwija zarówno tę dosłowną warstwę,
jak i tę metafizyczną, ale nie zostawia nam na interpretacyjnej
drodze martwych znaków, tylko dobrze przemyślane wskazówki. Dobrą
decyzją było pozostawienie w sferze niedomówień historii sekty
czy też jej obecności w kulturze szwedzkiej, bo dzięki temu, nie
otrzymaliśmy tak, jak w przypadku „Hereditary” alegorii
rozwodnionych w morzu faktów. Aster wrzuca swoich bohaterów do
letniego lasu niespodziewanie i pozostawia ich przez jakiś czas bez
żadnych odpowiedzi, pozwalając nam na zadanie mu wystarczająco
dużej liczby pytań i oczywiście, nie satysfakcjonując nas zawsze
jasnym wyjaśnieniem. Dalej przeraża pięknem w jeszcze bardziej
wyrafinowany sposób, zanurzając postacie w przepełnionej zielenią,
skandynawskiej wiosce tuż po narkotycznym tripie, po którym jako
lubiący takie rozrywki, młodzi ludzie ani chwili nie podejrzewają,
że coś może być nie tak. Jest z nimi przecież także Pelle,
wychowany w tej społeczności. W tym momencie nie wiedzą jednak,
jaką rolę w tej historii pełni właściwie ich kolega. I my
również nie wiemy. Wchodzimy w świat piękny i czysty, co
podkreślają zresztą białe stroje członków komuny. Nad naszymi
bohaterami, wchodzącymi do kolorowej wspólnoty, góruje słońce.
Wszystko wydaje się być idealną pocztówką z wakacji na wsi. Ari
Aster usypia w tym momencie naszą czujność i razem z Dani,
Christianem, Joshem, Markiem i Pelle zanurzamy się w szwedzkiej
sielance. W tym momencie reżyser wprowadza pierwsze rytuały i ani
mu się śni o stopniowym szokowaniu widza. Ba! Jest wręcz odwrotnie
– najgorsze obrazy wprowadza on na sam początek szwedzkiej
wycieczki, abyśmy z każdym głębszym poznaniem tego, na co stać
społeczność, mniej skupiali się na makabrycznych czynach, a
bardziej na tym, co Dani, protagonistka, otrzymuje od miejscowych za
obserwowanie i wsiąkanie ich przyzwyczajeń. Stadialnie Aster
pokazuje nam za to erozję bliskości i zaufania w związku Dani i
Christiana, zakończoną dosłownie i w przenośni wielkim wybuchem.
![]() |
Źródło: filmoteka.tvp.pl |
Z
każdą kolejną sceną „Midsommar” można sobie uświadomić,
jak wielką rolę w filmie odgrywa światło. Gdyby nie rozjaśniony
krajobraz i wysoka saturacja barw, dzień nie przerażałby tu swoim
pięknem i spokojem aż tak. Każda jego cecha została jednak
podniesiona do rangi nadzwyczajnej i maksymalnie podkręcona tak, że
nawet tajemniczy żółty budynek w kształcie ostrosłupa wydaje się
być częścią flory i fauny, a patrzeć na niego możemy z
równoczesnym zachwytem i podejrzliwością. Zdjęcia Pawła
Pogorzelskiego to zresztą jeden z największych atutów nowej
produkcji Ariego Astera. Geometryczne kadry są znakomicie
zainscenizowane i zapadają w pamięć, dzięki swojej obrazkowości.
Reżyser i operator wypracowali sobie już zresztą swój unikalny
pokazywania śmierci na trzy różne sposoby. W obu filmach zaczęło
się przecież od cichego odchodzenia – w „Hereditary”
właściwie już od pogrzebu, a w „Midsommar” od długiego
mastershota, skwitowanego kilkoma spazmatycznymi jękami głównej
bohaterki. Zarówno w swoim pierwszym, jak i w swoim drugim filmie
Aster zapakował w sam środek najbardziej drastyczne sceny śmierci,
jakie mają wyładować napięcie ciążące w postaciach po
pierwszym etapie, kiedy to nie wyraziły jeszcze dostatecznie swojego
bólu. Na sam koniec otrzymujemy zgony rytualne. Głośne, w
akompaniamencie ambientowych symfonii i w swojej estetyce po prostu
piękne. One stanowią moment godzenia się z samym sobą. Choć w
„Hereditary” nie wszystko zadziałało najlepiej, to Aster
postanowił nie rezygnować z obranego przy pierwszym filmie
schematu, tylko po prostu lepiej nad nim popracować i dzięki temu,
w „Midsommar” otrzymaliśmy przepiękny i bezbłędną już
opowieść o powolnym akceptowaniu utraty drugiego człowieka – czy
to przez jego śmierć, czy to przez rozstanie.
![]() |
Źródło: Vanity Fair |
„Midsommar.
W biały dzień” to dla mnie horror idealny. Straszy tym, co nie
jest nam obce, czyli tym, co ludzkie, korzystając ze schematu
wprowadzenia nowych jednostek do zamkniętej społeczności, z
którego równie świetnie czerpał w XXI wieku chyba tylko Lars von
Trier w swoim wybitnym „Dogville”. Inspiruje się klasyką
gatunku, a najbardziej zauważalnie „Kultem”. Do tego Ari Aster
doskonale korzysta z pola do alegorycznych popisów, jakie daje mu
obrana konwencja. Oprócz tego, świetnie potrafi poprowadzić
aktorów, z których ról nie chce nigdy tworzyć galerii schematów
obecnych w gatunku od ery slasherów, ale każdemu daje dość obfity
character arc i szansę na popisy w granicach naturalności oraz
zaplanowanej i wymierzonej w punkt gry na emocjach i czujności
widzów.
Jeszcze nie widziałam tego filmu, ale będę musiała w takim razie nadrobić zaległości. Od siebie polecam też wizytę w teatrze. Bardzo polecam https://teatrszekspirowski.pl/ - wszystkie spektakle, na których tutaj byłam zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
OdpowiedzUsuń