MOJE TOP 60 PIOSENEK QUEEN [CZĘŚĆ I: 60-31]

MOJE TOP 60 PIOSENEK QUEEN [CZĘŚĆ I: 60-31]


Queen wielkim zespołem był, jest i będzie – to nie ulega wątpliwościom. Po zobaczeniu “Bohemian Rhapsody Singera” (tak, ten cudzysłów miał tak być) tak wiele rzeczy mi tam nie grało, że zaczęłam mieć wątpliwości, czy ja coś źle pamiętam (w końcu od czytania przeze mnie z zapałem biografii Queen, Beatlesów czy Stonesów minęły lata, więc mogłam wielu rzeczy nie pamiętać), czy może jednak mam rację. I tak – miałam rację. Nie pomyliłam żadnej rzeczy. Nie wiem, czy się bardziej cieszyć z mojej świetnej pamięci, czy smucić, jak bardzo obdarto Queen z wielkiej legendy, jaką zespół obrósł. Trzeba się pogodzić z istnieniem “Bohemian Rhapsody Singera” i czekać aż ktoś lepiej rozumiejący, co tak naprawdę ważne w ogromie nie tylko Queen, ale także innych WIELKICH ZESPOŁÓW, weźmie się za ekranizację jednej z wielu pasjonujących historii… Żeby mu jeszcze na to pozwolili…



Gdzieś w kabinie Neila Armstronga - między Ziemią a Niebem - "Pierwszy człowiek" (2018)

Gdzieś w kabinie Neila Armstronga - między Ziemią a Niebem - "Pierwszy człowiek" (2018)



Damien Chazelle wyrósł po “Whiplash” i “La La Landzie” na jednego z najzdolniejszych reżyserów młodego pokolenia. Jako wielbicielka obu jego poprzednich filmów na “Pierwszego człowieka” wyczekiwałam dość niecierpliwie. Tym bardziej, że to pierwsza produkcja, w której ten twórca nie skupia się na miłości ludzi do muzyki czy filmu, ale raczej do nauki czy też w ogóle poznawania świata. Do tego Chazelle postanowił nie brać się tym razem za swój oryginalny scenariusz, ale przenieść na ekran tekst Josha Singera, laureata Oscara za rewelacyjne “Spotlight” i autora jednego z najnudniejszych skryptów, jakie istnieją na tej Ziemii, czyli tego do “Czwartej władzy”. Opowieść miała się opierać na prawdziwej historii Neila Armstronga – pierwszego człowieka na Księżycu. Czy Chazelle sprawdził się w zadaniu, w którym czekało na niego tyle nowych wyzwań?

"Pierwszy człowiek", jak już pisałam wcześniej, to film biograficzny o Neilu Armstrongu. Tym razem, inaczej niż w przypadku "Bohemian Rhapsody" nie napiszę Wam, ile z tego, co jest tutaj przedstawione, jest prawdą, bo samą osobą słynnego astronauty nigdy się jakoś nie interesowałam. Wracając do fabuły, rozpoczyna się ona w momencie testów X-15 oraz śmierci jego malutkiej córeczki. Film następnie przedstawia losy Armstronga w projekcie Gemini 8 oraz także samym jego miejscu w Apollo. Wypada się w tym momencie zatrzymać, żeby nie napisać przypadkiem za dużo.

"First Man" to totalny przełom w twórczości Chazelle. Nic o miłości do sztuki wyrażanej poprzez jej tworzenie... tylko Ryan Gosling w kosmosie.

Sam film płynie sobie dość wolnym tempem. Nie ma tu miejsca na nagłe zwroty akcji. Chazelle chce dać swojemu bohaterowi jak najwięcej czasu na uporanie się z traumami, lękami czy presją związanym z tak poważną wyprawą, jak lot na Księżyc. Podczas seansu wciąż jednak zadawałam sobie pytanie, czy reżyser nie daje aby Armstrongowi tego czasu za dużo. Głównym problemem w kontekście metrażu i powolnego tempa filmu jest, niestety, Ryan Gosling w głównej roli. Moim zdaniem, to dość duży miscast, bo choć uwielbiam tego aktora w wywiadach czy w niektórych rolach nieodtwórczych, to jest to chyba ostatnia osoba na tym świecie na jakiej barkach postawiłabym tak mało dynamiczną historię, jaką Chazelle i Singer sobie tu zaplanowali. Trzeba było zdecydować się na jedno - albo Gosling, albo powolna historia. "First Man" wypadł, niestety, dość nużąco, szczególnie w środku. I to właściwie jedyna wada tego filmu. Tak krótko opisana, ale równocześnie bardzo dająca w kość w trakcie seansu. Na szczęście Chazelle wie, jak wywołać odpowiednie emocje obrazem, przez co wiedząc już, że Armstrong wylądował na Księżycu i szczęśliwie wrócił na Ziemię, nawet ziewając chwilami pod czas oglądania "Pierwszego człowieka", zostajemy jednak z bagażem wielkich wzruszeń, a guli z gardła trudno pozbyć się jeszcze długo po wyjściu z sali.

Największy problem "Pierwszego człowieka" można bez problemu opisać w trzech słowach: 1. RYAN 2. GOSLING 3. Metraż
Owa gula w gardle potrafi również powrócić za każdym razem, kiedy tylko usłyszycie fragment niezwykle kantylenowego soundtracku Justina Hurwitza. Już widzę, jak za kilkanaście-kilkadziesiąt lat ten człowiek będzie wielką legendą muzyki filmowej. Kompozytor dobrał tak dobre brzmienia, aby jak najlepiej zamknąć nas w hermetycznym świecie Armstronga.  Tym samym Hurwitz niespodziewanie wyprzedził na liście moich faworytów do Oscara za najlepszą muzykę oryginalną Alexandra Desplat z jego "Isle of Dogs", bo takiej muzyki bym się po nim ani po "First Man" nie spodziewała. Na pochwałę zasługuje, oczywiście, Linus Sandgren, autor  zdjęć do tego filmu. Razem z Damienem Chazelle zdecydowali się wystylizować go na lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, a do tego jeszcze nagrywać bohaterów z perspektywy charakterystycznej dla produkcji dokumentalnych. Obraz jest więc ziarnisty, umieszczono tu dużo zbliżeń na twarze bohaterów, co sprawiło, że historia Armstronga jest bardziej intymna. 

Każdy z bohaterów "Pierwszego człowieka" musi zderzyć się z liczbą ofiar, jakie misje Apollo niosą za sobą i zapytać się, czy wyprawa na Księżyc jest warta żyć tylu ludzi.


Spotkałam się już wiele razy w Internecie ze stwierdzeniem, że "Pierwszy człowiek" przedstawia wyprawę na Księżyc bardziej w skali mikro niż makro. Zgadzam się z tym w stu procentach i uważam wręcz, że jest to jedna z jego największych zalet. Chazelle i Singer nie skupiają się tu zbytnio na wygłaszaniu patetycznych haseł przez swoich bohaterów, ale dają im przestrzeń na zrozumienie, jak wiele jednostek musi ponieść śmierć, aby ten jeden człowiek mógł stanąć na Księżycu. Wyłania nam się tu więc obraz amerykańskiego społeczeństwa, które domaga się od NASA zaprzestania wypraw finansowanych z pieniędzy podatników, obraz rodzin zmarłych tragicznie astronautów, które żyjąc w nadziei, że ich nazwiska będą wiwatować za kilka lat na każdym święcie narodowym w USA, nagle muszą sobie poradzić z wielką pustką. Wreszcie twórcy skupiają się na samych Armstrongach: Neilu, niemogący sobie poradzić po śmierci córki, zamyka się w sobie i rzuca się w wir pracy dającej okazję do wypełnienia swojej misji i pożegnania się z traumą "w innym świecie", Janet (swoją drogą, brawurowo graną przez Claire Foy), która nie mając przy swoim boku stabilnego emocjonalnie i zawodowo męża, sama nie ma czasu pogodzić się z utratą dziecka, bo musi zajmować się kolejnym trojgiem: dwojgiem synów... i właśnie Neilem. Żadna z tych postaci nie jest pewna, czy misje Apollo mają po tylu stratach jeszcze jakiś sens, a do tego wokoło unosi się jakaś atmosfera śmierci. Reżyserowi tego filmu udało się osiągnąć tak świetny efekt wykańczającej człowieka samotności dzięki muzyce, zdjęciom, Claire Foy i paradoksalnie - właśnie dzięki Goslingowi, który po obejrzeniu kilku wywiadów z Armstrongiem faktycznie wydaje się być jedynym racjonalnym wyborem do tej roli. Szkoda tylko, że wciąż nuży przy tak długim metrażu...

Z postacią Janet Armstrong mam równocześnie mój feministyczny problem. Nie lubię tego typu postaci. Kobiet, które były tak niezwykle charakterne, ale przedstawia się jego głównie jako ramię do oparcia się dla naszej cudownej męskiej jednostki albo niemogącej pogodzić się z traumą, albo w pewien sposób zaburzonej lub o specyficznej osobowości, albo odkrywającej swoją seksualność (patrz: Mary Austin w "Bohemian Rhapsody"). Tym bardziej, że sama Claire Foy jest aktorką grającą przez ostatnie kilka lat główną rolę w serialu, który ten schemat w mistrzowskim stylu przełamuje, a oprócz tego z wielką pieczołowitością skupia się na tym, jak szkodliwa dla naszej cywilizacji jest toksyczna męskość i maniakalna wręcz potrzeba postawienia mężczyzny w centrum każdego większego wydarzenia czy też mniejszego - życia kobiety.

Tak bardzo lubię Claire Foy w tym filmie. Jednocześnie przez długi metraż "First Mana" widać po niej nawet bardziej niż po Mary Austin w "Bohemian Rhapsody" umieszczenie jej w roli jakiejś tam odmiany waiting woman, której potrzeby i pragnienia zostaną wypełnione dopiero, kiedy mężczyzna jej życia odnajdzie stabilizację. Jednocześnie twórcy nie próbują jakoś bardzo wgłębiać się w to, co czuje sama Janet.
"First Man" to film, który mimo wszystko, warto zobaczyć. To przede wszystkim niesamowite przeżycie audiowizualne oraz emocjonalne. Od siebie, żyjącej w środowisku nietolerującym aktorstwa Ryana Goslinga, mogę jeszcze dodać, że jest to chyba najgorsza produkcja do obejrzenia, aby przekonać się do tego aktora.

"Pierwszy człowiek" to moim zdaniem, jednak najgorsze dzieło w karierze Chazelle'a (ale gość jest dobry - jego najgorszy film to wciąż produkcja bardzo dobra). Wydaje mi się (podkreślam, że to są tylko moje przypuszczenia), że na początku zdjęć reżyser nie wiedział jeszcze do końca, jak ugryźć tak nowy dla siebie temat i być może to spowodowało pewne przestoje. Trzeba pamiętać również, że to nie jest pierwszy raz, kiedy pozwala on swoim bohaterom tak wolno przeżywać traumę. W poprzednich produkcjach to po prostu lepiej działało.


Dajcie znać, jak Wam podobał się "Pierwszy człowiek"!


To jest prawdziwy Freddie? Czy to tylko fantazja?  - "Bohemian Rhapsody" (2018)

To jest prawdziwy Freddie? Czy to tylko fantazja? - "Bohemian Rhapsody" (2018)



Biografie są już nudne. I nie chodzi o to, że same filmy są nudne. Nie – po prostu nudzi mnie oglądanie historii kolejnej osobowości w takiej samej formie, w jakiej widziałam opowieści o innych wyjątkowych jednostkach. “Bohemian Rhapsody” nie jest tutaj wyjątkiem. To produkcja tak odmierzona od linijki, że bardziej się nie dało. Jest to też jednak dość wyjątkowe zjawisko w świecie biopiców. I nie tylko ze względu na to, że udało się ten film wypuścić w takiej formie po tym, co się działo na planie...

W historię zespołu Queen, a tak naprawdę Freddiego Mercurego (i podkreślam to, bo w wywiadach wszyscy zarzekali się, że ten film jest o Queen) wchodzimy praktycznie w momencie przekształcania się zespołu Smile w Queen. Młody i ambitny bagażowy, Farrokh Bulsara, pochodzący z konserwatywnej rodziny zanzibarskich emigrantów, przychodzi na koncert kapeli Briana Maya, Rogera Taylora i Tima Staffela, po którym ten ostatni odchodzi i zostawia band nie tylko bez basisty, ale przede wszystkim bez wokalisty. Pozostawieni na lodzie May i Taylor po usłyszeniu próbki talentu Farrokha przyjmują go do zespołu (i to już jest bullshit, ale nie ma się co na nim skupiać, bo w perspektywie scen, które twórcy postanawiają nam przedstawić, nie ma to wielkiego znaczenia). Następnie do chłopaków dołącza basista, John Deacon, a nazwa zespołu zostaje zmieniona na Queen. “Bohemian Rhapsody” przedstawia drogę Freddiego Mercurego właśnie od tamtych momentów aż do legendarnego Live Aid w 1985 roku. Film w kwestii fabularnej można podzielić na zasadzie relacji głównego bohatera z różnymi bohaterami:

  1. Freddie&Queen
  2. Freddie&Mary Austin
  3. Freddie&Partner Freddiego (specjalnie nie zdradzam imienia, bo możecie się zaskoczyć, o kogo tu chodzi)


Relacja Freddiego z Mary Austin wyszła tak dobrze, że aż szkoda, że musiała się tu znaleźć (choć wciąż trudno nie odnieść wrażenia, że to kolejna opowieść o kobiecie, która cicho stoi przy zagubionym w swojej seksualności mężczyźnie).


Pierwsze, co wyda Wam się jasne po seansie, to fakt, że komuś bardzo zależało, żeby głównym punktem “Bohemian Rhapsody” był Live Aid. Przez to trzeba było wręcz sztucznie zmieniać chronologię wydarzeń, a nawet origin story niektórych postaci (bo origin powstania zespołu zmieniali chyba z innego powodu?!). I ok, niech ten Live Aid będzie już tym wielkim zakończeniem, ale mogłoby do niego coś chociaż prowadzić, żebyśmy naturalnie poczuli, że faktycznie był tak ważnym wydarzeniem, bo Live Aid naprawdę był jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Queen i w ogóle muzyki rozrywkowej. Osoby, które historii zespołu dobrze nie znają, mogą przejść z pewnymi chronologicznymi zmianami do porządku dziennego, ale fanom już raczej trudno będzie pogodzić się z tym, jak sztuczne okoliczności twórcy stwarzają, aby dzień Live Aid był czymś bardziej przełomowym niż samo założenie zespołu (w dzień Live Aid dzieje się w tym filmie więcej niż w "Modzie na Sukces"). A wcale nie trzeba było, bo to wciąż najlepiej nagrany czy też przemyślany element tego filmu, a także faktyczny punkt zapalny do rozpoczęcia kolejnego etapu w twórczości Queen. Problemem jest raczej to, co do niego prowadzi.


Komuś niesamowicie zależało, żeby głównym punktem "Bohemian Rhapsody" był Live Aid, bo niemalże cała fabuła jest dostosowana do tego, aby wydawało nam się, że odcisnął on na życiu członków zespołu (i nie tylko) większe piętno niż założenie Queen.



Bohemian Rhapsody” jest przede wszystkim ofiarą nudnej i mało charakternej pisaniny Anthony'ego McCurta i zbytniego zaangażowania się członków Queen,  z naciskiem na Briana Maya, w produkcję filmu. Wyszła z tego kolejna typowa biografia i kiedy relacje Freddiego z Mary Austin czy z członkami Queen są całkiem nieźle rozpisane (Freddie&Roger! Freddie&Brian! Ba! Relacja Briana Maya z Rogerem Taylorem to jeden z najzabawniejszych elementów “Bohemian Rhapsody”), nie licząc niektórych dialogów, które brzmią, jak Deklaracja Niepodległości albo są obrzydliwą ekspozycją (a moim faworytem jest już w ogóle dialog Freddiego i Mary Austin o orientacji seksualnej głównego bohatera), to ta z partnerem jest tak niewykorzystana i po prostu okropna. Trudno uwierzyć, żeby mógł mu ktokolwiek zaufać, a tym bardziej pokochać. Do tego jego rozmowy z Freddiem są tak pretekstowe i w ogóle nie dotykają spraw wyższych niż kariera muzyczna. 


Uwielbiam ten kadr, dlatego go tu umieszczam!

Co trzeba jednak podkreślić, “Bohemian Rhapsody” znalazło idealnych aktorów do portretowania nie tylko członków Queen, ale także do menedżerów itd. Rami Malek błyszczy jako Freddie i co ciekawe, inaczej niż, np. w przypadku Gary'ego Oldmana w “Darkest Hour”, aktor nie ginie pod toną manieryzmów odgrywanej postaci. Kiedy już ostatecznie nakreśla queerowy i ekstrawagancki charakter artysty, to wchodzi na wyżyny aktorstwa i interpretacji postaci. Tak naprawdę w jego oczach widać więcej niż ktokolwiek pragnie nam przekazać w dialogach. Gwilyn Lee już nie tylko świetnie wciela się w Briana Maya, ale jest do tego tak niesamowicie do niego podobny fizycznie i głosowo. To samo tyczy się Bena Hardy'ego (Roger Taylor), który w filmie chyba jako jedyna postać został w pełni wykorzystany i Josepha Mazzello (John Deacon). Bardzo dobrze wypada również Lucy Boyton w roli Mary Austin. Aktorka ma przede wszystkim rewelacyjną chemię z Ramim Malekiem (co też jest ciekawe, ponieważ jeszcze w trakcie zdjęć zaczęli oni być parą - wiecie, że ja lubię takie historie?). Występów aktorskich jest mi najbardziej szkoda, bo zdecydowanie zasługują na o wiele lepszą produkcję.


Bohemian Rhapsody” jest bardzo dobry pod względem technicznym. Wspomniany Live Aid czy w ogóle koncerty są świetnie nakręcone i oświetlone. Dla nich warto wybrać się do kina. Gwarantuję Wam, że na ostatniej scenie będziecie płakać. 


Tak wyrazisty i ważny w historii muzyki artysta z pewnością zasługuje na lepszy film.


Szkoda mi Freddiego z powodu tego filmu. Mam wrażenie, że to nie jest coś, z czym on, jako artysta, by się utożsamiał. Bohaterowie wielokrotnie podkreślają, że Queen ma wychodzić poza utarte schematy, tworzyć muzykę ponad jakimikolwiek podziałami. Tymczasem, “Bohemian Rhapsody” jest bardzo typową biografią. Do tego bardzo zachowawczo czy wręcz wstydliwie podchodzi do tematu biseksualizmu Freddiego. Właśnie w moim ulubionym dialogu Mary Austin po deklaracji Freddiego: “I'm bisexual” mówi mu, że to nieprawda, że on jest gejem. I tak - film nie wspomina o innych partnerkach głównego bohatera, których ten też trochę miał. Skupia się na jego seksualnych relacjach jedynie z mężczyznami, a na dodatek traktuje je jako powód do zagubienia się artysty w każdym aspekcie jego życia. Nie do końca rozumiem, jak można produkować tekst kultury o postaci w której spuściźnie orientacja miała ogromne znaczenie, tak bardzo się jej wstydząc. Tym bardziej, że Freddie Mercury jest dzisiaj ikoną i muzyki, i LGBTQ+ także ze względu na osobowość przełamującą pewne konwenanse. Jak świetnie byłoby, gdyby film o kimś tak niezwykłym przełamał znane nam dotąd schematy biopiców.


"Bohemian Rhapsody" miało do wykorzystania perfekcyjną obsadę, ale ktoś na pewne rzeczy nie pozwolił, komuś się pewnie też nie za bardzo chciało, więc dostaliśmy nudny biopic.


Takie filmy są niezwykle trudne do zrecenzowania. Świadomość, że tyle elementów wyszło w nich perfekcyjnie, ale są przykryte porażkami i do tego ich styl kompletnie nie koresponduje z postacią, o której opowiadają. 

Bardzo dobrze wpasowałby się tutaj mój wywód, o tym, jak niektórzy uważający “Bohemian Rhapsody” za utwór wszech czasów kompletnie nie umieją tego uzasadnić. Wtedy wchodzę ja, cała na biało, i pytam: “ale dlaczego?”. To zostaje zwykle zrozumiane jako niezgoda na stwierdzenie, że “Bohemian Rhapsody” jest nie tylko arcydziełem, ale także prawdopodobnie najważniejszym dziełem w dotychczasowej historii muzyki. A ja tak naprawdę sama uważam, że “Bohemian Rhapsody” jest nie tylko arcydziełem, ale także prawdopodobnie najważniejszym dziełem w dotychczasowej historii muzyki. Problem w tym, że zwykłe rzucanie haseł takiego typu czy też, jak w przypadku osób pracujących przy tym filmie: “FREDDIE MERCURY BYŁ NIESAMOWICIE CHARYZMATYCZNĄ I UTALENTOWANĄ OSOBOWOŚCIĄ, KTÓRA PRZEŁAMYWAŁA SCHEMATY I ODCISNĘŁA PIĘTNO, NIE TYLKO NA WSPÓŁCZESNEJ MUZYCE, ALE W OGÓLE NA SZTUCE”, nic nie zmieni. Te hasła trzeba poprzeć przykładami, stylem wypowiedzi, a także podkreśleniem, że owa postać czy piosenka nie istnieje w próżni i koresponduje z współczesną sobie, historyczną i aktualną sytuacją społeczną czy też kulturową. W “Bohemian Rhapsody” Freddie jest figurą, która owszem na zewnątrz jest wyjątkowa, ale w środku jest kolejną samotną i wykorzystaną gwiazdą. A tak nie musiało w ogóle być… Bo Mercury nie był kolejnym solowym artystą z trudnej, często też artystycznej, rodziny, jak Michael Jackson czy Whitney Houston. NIE. Freddie był wokalistą, który na scenie potrafił przyćmić cały niesamowicie zdolny zespół osobowości swoją osobowością, ale poza nią, nie zwracał aż takiej uwagi (polecam Wam w tym miejscu książkę Lesley-Ann Jones "Freddie Mercury - Biografia Legendy", która świetnie przedstawia to, jaki stosunek do swojego życia miał Freddie). Do tego pochodził z dość nietypowo nietypowej rodziny. Emigranckiej, konserwatywnej, bogatej, jak na Zanzibar w tamtych czasach - mało jednak chciał o swoim dzieciństwie kiedykolwiek mówić. Wiele osób zrobiło bardzo dużo, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o jego pochodzeniu, a wciąż istnieją sprawy jeszcze nie rozwiązane. Trzeba by było jednak odkryć tu więcej kart sprzed poznania Maya i Taylora, a także bardziej zagłębić się, gdzie tak naprawdę leżało jego bycie niezrozumianym, żeby uzyskać wielowarstwową postać.

I wtedy wyszedłby dobry, a może i nawet rewelacyjny film o Freddim Mercurym. Film, na jaki tak wielki artysta z pewnością zasłużył.

Nie martwcie się, jeśli bardzo chcieliście iść na “Bohemian Rhapsody” do kina. Idźcie! Pewnie dużej części z Was ten film się spodoba. Nie chcę wieszać na nim zbytnio psów, bo to wciąż cud, że po takich przejściach na planie wyszło dzieło naprawdę spójne stylistycznie, a do tego naprawdę zdatne i przyjemne do oglądania.


Problem w tym, że po wyjściu z kina zostajemy z niczym...
(i trochę szkoda, że od teraz takie arcydzieło, jak "Bohemian Rhapsody" dzieli tytuł z filmem Singera)