20 najlepszych albumów 2018 roku

20 najlepszych albumów 2018 roku




Podsumowanie 2018 roku zaczynamy od najlepszych albumów. Na samym początku chciałabym jednak zaznaczyć, że to jest moje subiektywne zestawienie, w którym pełno jest praktycznie każdegu gatunku muzyki, jakiego słucham – jazzu, rocka, electropopu etc. Wybrałam to, co grało mi w tym roku w duszy najbardziej, żebyście i Wy mogli posłuchać, bo może o niektórych pozycjach z tej listy nawet nie słyszeliście.







20. The 1975 A Brief Inquiry Into Online Relationships


The 1975 odkryłam przy okazji ich poprzedniego krążka i topki najlepszych płyt 2016 roku Łukasza Stelmacha. Zakochałam się w tym brzmieniu od pierwszego usłyszenia. A Brief Inquiry Into Online Relationships jest czymś jeszcze lepszym niż I like it when you sleep, for you are so beautiful yet so unaware of it. Czuć tu przede wszystkim większą spójność i szerszą gamę brzmień. Od The 1975 zaczynam tę topkę, bo to było bardzo pozytywne zaskoczenie, że udało im się pobić już tak dobry album.




19. The Carters Everything Is Love


Everything Is Love to krążek, który podzielił w tym roku słuchaczy, jak udało się to potem tylko Grecie Van Fleet. Ja należę do grupy zdecydowanie zadowolonych z pierwszego podpisanego wspólnym nazwiskiem projektu Beyoncé i Jaya-Z. O czym trzeba w przypadku tego albumu wspomnieć to także strona wizualna. Już teledysk do APESHIT nagrany w Luwrze zapowiadał, że będzie ostro. The Carters nie zawiedli – otrzymaliśmy krążek, który idealnie skondensował możliwości obojga artystów.




18. Ariana Grande Sweetener



Sweetener byłby pewnie wyżej, gdyby nie mój problem z Arianą Grande. To prawda, że Grande jest znakomitą piosenkarką o skali, o jakiej można pomarzyć. Ja mam jednak od zawsze problem z jej wizerunkiem i tego, że zawsze czuję, że wokalistka śpiewa o tym samym – czy tekst jest smutny, czy wesoły – nie czuję żadnej interpretacji. Sweetener przełamał tę barierę – może dlatego, że to, jak do tej pory, najbardziej osobisty projekt Ariany Grande. Co prawda, wciąż nie jestem jej fanką, ale odbieram nowy krążek jako coś bardzo jednolitego i złożonego z emocji, których mi u niej brakowało, a nie jak w przypadku, Dangerous Woman – z wyobrażeń i powszechnych w muzyce hasełek. 

17. Cardi B Invasion of Privacy



Nie lubię Cardi B w wywiadach czy w ogóle gdziekolwiek indziej niż w muzyce, gdzie ją widziałam. Jeśli miałabym w ogóle stworzyć listę ludzi popkultury z najbardziej żenującymi sytuacjami w 2018 roku, to Cardi B byłaby pewnie niedaleko dzierżącego pierwsze miejsce Kevina Spacey. Nie mogę jednak odmówić Invasion of Privacy bycia świetnym albumem. Cardi B w roli mainstreamowej raperki sprawdza się o niebo lepiej niż Nicki Minaj. Jej debiutancki album jest czymś zdecydowanie świeżym i wartym zapoznania się. Tym bardziej, że artystka weszła na nim w ciekawe i bardzo udane kolaboracje, m.in. z SZA czy Chance the Rapper.




16. Dawid Podsiadło Małomiasteczkowy


Należę do fanów nowej płyty Dawida Podsiadło… a chyba żadnego albumu z tej listy nie wysłuchałam po raz pierwszy aż tak długo od premiery. Małomiasteczkowy (singiel) leciał u mnie od razu po wydaniu, ale Nie ma fal usłyszałam dopiero trzy tygodnie po wypuszczeniu tej piosenki (yup, nie słucham radia praktycznie wcale – jeżeli już, to tylko RMF Classic, Radio Zet Gold, Melo Radio, Trójka i Czwórka – RMF FM to dla mnie jedynie felietony Olbratowskiego). I tak – to prawda, że temu albumowi brakuje wyrazistości i innowacji Comfort and Happiness i Annoyance and Disappointment… przynajmniej w brzmieniu, bo w promocji to jest złoto najczystsze, ale nie mam uczucia, żeby Podsiadło chciał na Małomiasteczkowym przekazać cokolwiek większego muzycznie. Odbieram tę płytę raczej jako manifest złożony z przemyśleń po rocznej przerwie od mediów i życia publicznego. Może właśnie dlatego jestem z niej zadowolona.




15. Mother MotherDance And Cry


Mother Mother czekało z wydaniem Dance And Cry jak Zatorski z Pech to nie grzech. Te dwa podmioty różnią się jednak jakością, bo Kanadyjczycy ze swoim nowym krązkiem po raz kolejny pokazali mi, jak dobrze umieją w indie rock (a mnie jest do wszystkiego, co ma gdzieś wpisane indie, poza filmami, bardzo trudno przekonać). Album odznacza się ogromną różnorodnością – jest energiczne, tytułowe Dance And Cry, ale i spokojne, gitarowe Only Love. Polecam zapoznać się z tą pozycją, bo w Polsce jest o tym zespole zdecydowanie za cicho, a to już jednak siódmy krążek.





14. Sigirid Raw EP



Czas na jedyną EP-kę w tym zestawieniu. Sigrid odkryłam przypadkiem na Facebooku. Zobaczyłam filmik z jednego z jej koncertów i z miejsca zakochałam się w tym klimacie. Jak ten album buja – w szczególności otwierające i tytułowe, Raw. Najciekawsze jest to, że możemy na artystkę popatrzeć jeszcze z perspektywy niewydania LP i czegokolwiek innego. To po prostu świetnie śpiewająca dziewczyna z umiejętnościami kompozytorskimi i niesamowitą energią.



13. The Struts Young & Dangerous


The Struts odkryłam całkiem niedawno, ale z miejsca pokochałam całym sercem. Tego szukałam w rocku ostatnich lat już od dłuższego czasu, a nie mogłam znaleźć. Nie należę do hejterów Greta Van Fleet, ale jechanie na brzmieniu innego zespołu (nota bene wybitnego) nie jest niczym odkrywczym i ich Anthem of the Peaceful Army szybko zamieniałam na Dazed and Confused. Z The Struts było inaczej. Jest tu dużo inspiracji z twórczości weteranów rocka, ale nikt nikogo nie udaje, nie próbuje być na siłę kolejnym Plantem czy Pagem. Szczere granie – po prostu.




12. The Dumplings Raj


Raj to pierwsza płyta The Dumplings w pełni po polsku. Elektropopowy duet miał bardzo twardy orzech do zgryzienia, bo jednak to właśnie po poprzednim albumie, Sea You Later, usłyszało o nich najwięcej Polaków. Oczekiwania były ogromne. The Dumplings nie zawiedli. Raj to krążek o wiele mocniej ugruntowany na elektropopowych brzmieniach – alternatywy nie ma tu już po co szukać. Trzeba wspomnieć również, że Raj to bardzo przemyślany projekt – i w tym wygrywa z Sea You Later.




11. Shawn Mendes Shawn Mendes


Uwielbiam Shawna Mendesa – zarówno osobowościowo, jak i muzycznie. Jeśli miałabym wybrać jakiegoś młodego artystę, w którego najmocniej wierzyłam od wydania debiutanckiego krążka, to byłby to właśnie on. Po nieco szczeniackim Handwritten i bardzo komercyjnym Illuminate przyszedł czas na coś poważnego, bo album sygnowany imieniem i nazwiskiem Mendesa. Przyznam szczerze, że po ukazaniu się In My Blood byłam trochę rozczarownana – to jest znowu to samo, ale Lost In Japan, Where Were You In The Morning? i wreszcie najlepsze z płyty – Nervous – uspokoiły mnie i na krążek czekałam z niecierpliwością. Shawn Mendes szuka na nim nowszych brzmień i ten album nie trąci komerchą ani na moment (no może poza In My Blood) – przede wszystkim bardzo dużo tu funku, a duety z Julią Michaels i Khalidem stanowią ciekawe przełamanie.




10. Cécile McLorin Salvant The Window


Zdobywczyni Grammy za najlepszy wokalny album jazzowy w 2018 roku po raz kolejny wspina się na wyżyny swoich możliwości. Choć The Window nie przypadło mi do gustu aż tak, jak Dreams and Daggers, to nie można Salvant odmówić znakomitych umiejętności wokalnych i co ważne w jazzie – improwizacyjnych. Jej najnowszy krążek jest o wiele spokojniejszy i bardziej jednolity niż jej poprzednie produkcje. Może być dla niektórych przez to nudny, ale dla mnie jest przede wszystkim kojący i uspokajający. Cécile McLorin Salvant obserwuję już od dłuższego czasu, a The Window udowodniło mi tylko, że robię to zdecydowanie słusznie.




9. J. Cole KOD


J. Cole to kolejny artysta, po którego nowej produkcji nie spodziewałam się cudów, ale nie z powodu zwątpienia w jego możliwości, tylko ponieważ ma on już na koncie jeden album – 4 Your Eyez Only – jaki wydawał się być dla mnie idealnym magnum opus. Ale nie – KOD udało się przebić poprzednika z wielką klasą. O wiele więcej na tym krążku różnorodności. Serducho czuć od pierwszego do ostatniego kawałka, a tekstowego „mięcha” nie brakuje. J. Cole dotyka tu trudnych tematów społecznych, ale bierze je na bary szczerze i blisko. Jego wrażliwości brakowało mi trochę na DAMN. Kendricka, jednej z moich płyt 2017, ale z drugiej strony po 4 Your Eyez Only brakowało ostrzejszego przekazu Lamara, więc mogliby się tak zamieniać z wydawaniem płyt – raz jeden, raz drugi.





8. Kamasi WashingtonHeaven and Earth



Nie spodziewałam się, że Kamasi Washington zdoła pobić The Epic. Już tamten krążek był przecież wybitny. Na Heaven and Earth kompozytor wspina się jednak na kolejne wyżyny swoich możliwości i robi coś jeszcze lepszego niż te trzy lata temu. Zaczynając od bujającego i wpadającego w ucha, a na dodatek przemyślanego w każdym calu Fists of Fury, a kończąc na bardzo emocjonalnym Will You Sing?, Kamasi ani na moment nie traci swojego kompozytorskiego zacięcia. Jeśli nie siedzicie w jazzie, może to być dobra pozycja do zapoznania się z nowymi formami tego gatunku, bo ostatnio jest tam ciekawie.






7. Robyn – Honey



To był rok wielkich powrotów do brzmień lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Robyn ze swoim wyglądem niczym Marie Fredriksson czy Annie Lennox oraz rytmami urwanymi z końcówki XX wieku nie była więc jedyna. Artystka wróciła po czterech latach z krążkiem, który powinien zadowolić większość słuchaczy, bo piosenki na Honey różnią się zarówno przekazem, jak i charakterem czy emocjonalnością. To płyta, na jaką zdecydowanie było warto czekać. 





6. Esperanza Spalding – 12 Little Spells



Idoli ocenia się strasznie trudno i wiem to nie od dziś. Tym bardziej, że miałam okazję widzieć miesiąc temu Esperanzę na koncercie w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu i wywarła na mnie wtedy ogromne wrażenie. Z 12 Little Spells artystka wyskoczyła jednak dość niespodziewanie – najpierw transmitując na swoim fejsbukowym profilu teledyski do niektórych kompozycji, a potem ogłaszając premierę płyty i wreszcie szybko ją wydając. Ostatnim projektem Esperanzy było eksperymentalne Exposure, którego powstawanie również dało się przez siedemdziesiąt siedem godzin oglądać na jej profilu. Exposure nie było jednak niczym więcej niż tylko eksperymentem. Co innego poprzedni album Spalding, czyli Emily's D+Evolution, który szturmem wtargnął w moje serce i do dziś go nie puścił. Trudno porównać 12 Little Spells do Radio Music Society czy Chamber Music Society (bo do Esperanzy bym już w ogóle nie próbowała), bo jest to coś zupełnie świeżego w karierze artystki. Krążek skupia się przede wszystkim na pięknie cielesności i bycia człowiekiem. Spalding stara się tu przekazać z charakterystyczną dla siebie czułością wszystkie emocje towarzyszące doświadczaniu miłości, dotyku czy ciepła. Robi to znakomicie. Nie mam uwag.





5. Kali UchisIsolation



Debiutancki krążek Kali Uchis szturmem zdobył przemysł muzyczny. Na Isolation artystka zmierzyła się zresztą ze swoimi najcięższymi przeżyciami, których miała masę. Jak na zaledwie dwadzieścia cztery lata, słychać tutaj bardzo dużą spójność i świadomość. Tekstowo jest tutaj o wszystkim – o trudnym dzieciństwie, o seksualności, o mitach popkultury, o zepsuciu świata. Klipy promujące single (np. After The Storm czy Tyrant) to już w ogóle estetyczne cudeńka, które można podziwiać. Będę obserwować tę artystkę, bo zapowiada się niesamowicie.




4. Various Artists – A Star Is Born OST


Pisząc ten ranking zauważyłam, że ścieżka dźwiękowa do A Star Is Born lepiej pasuje do porównania ze zwykłymi albumami niż instrumentalnymi poematami do First Mana czy Isle of Dogs. To po prostu krążek wyprodukowany w ten sam sposób, jak każdy inny. Piosenki nie muszą pasować do fabuły tekstem. Jeśli Ally grana przez Lady Gagę ma śpiewać pop, to nawet w smutnej scenie śpiewa radiową, energiczną piosenkę. Jedynie I'll Never Love Again stanowi tu wyjątek. Oceniam więc tę płytę, jak gdybym oceniała soundtrack Queen do Flasha Gordona. W przypadku A Star Is Born to właśnie Lady Gaga była głównym mózgiem operacji: muzyka. Udało jej się we współpracy z m.in. Markiem Ronsonem czy Diane Warren stworzyć takie perełki, jak Shallow, I'll Never Love Again czy Why Did You Do That?. Projekt miał też kilku autorów siedzących na co dzień w muzyce country. I tak Jason Isbell napisał wzruszające Maybe It's Time, a Lukas Nelson, razem z Bradleyem Cooperem, cudowne, otwierające film Black Eyes, a także moje ukochane Alibi. Soundtrack zdecydowanie do zapamiętania i posłuchania – nawet jeśli nie wiecie o co chodzi w filmie.




3. ROSALÍA – El Mal Querer



Uwielbiam muzykę, która jest tak bardzo wpisana w kulturę jakiegoś kraju, ale równocześnie nie staje się folklorem, tylko nadaje nowy ton starym brzmieniom. ROSALÍA zrobiła to z flamenco. El Mal Querer to krążek przepełniony energią i przeróżnymi kombinacjami instrumentarium. Rozpoczynając od chyba najbardziej uwielbianego, mocnego MALAMENTE, a kończąc na spokojnym A NINGUN HOMBRE, hiszpańska wokalistka przedstawia nam całą gamę swoich spojrzeń na flamenco. Płyta, o której w Polsce było dość cicho, a którą zdecydowanie warto poznać.




2. U.S. Girls – In a Poem Unlimited


U.S. Girls to trwający od 10 lat samodzielny projekty amerykańskiej wokalistki i producentki, Meghan Remy. Pod tym pseudonimem wydała ona już 7 albumów. Żaden nie miał jednak aż takiego przebicia, jak In a Poem Unlimited. Od M.A.H. - hymnu przeciwko gloryfikacji prezydentury Baracka Obamy w aranżacji w klimatach disco po dość spokojniejszą, pochylającą się nad miejscem człowieka w świecie pełnym mediów, polityki i kłamstw, Rosebud – nowy krążek U.S. Girls to wreszcie skondensowanie wszystkiego, co artystka chciała do tej pory przekazać swoim projektem. Poza tym – czuć ten vibe Sandry Cretu.




1. Janelle Monáe - Dirty Computer



Album, który oczarował mnie w tym roku najbardziej. Zresztą Janelle Monáe już nie pierwszy raz pokazała mi, że bardzo dobrze rozumiemy się muzycznie. Bardzo dobrze słychać tu inspiracje Princem – nie tylko jego muzyką, ale w ogóle jego osobą. Zresztą artysta przyłożył jeszcze za życia rękę do najlepszego kawałka z Dirty Computer, czyli Make Me Feel. Tekstowo, Monáe mierzy się tutaj ze swoją kobiecością, seksualnością, marzeniami i słabościami. Trudno będzie jej przebić ten krążek, bo nie ma tu ani jednej fałszywej nuty, a poza solowymi cudeńkami są też tutaj świetne kolaboracje z Zoë Kravitz, Pharellem Williamsem, Brianem Wilsonem i Grimes.




A jakie nowości leciały u Was w 2018 roku?



MOJE TOP 60 PIOSENEK QUEEN [CZĘŚĆ I: 60-31]

MOJE TOP 60 PIOSENEK QUEEN [CZĘŚĆ I: 60-31]


Queen wielkim zespołem był, jest i będzie – to nie ulega wątpliwościom. Po zobaczeniu “Bohemian Rhapsody Singera” (tak, ten cudzysłów miał tak być) tak wiele rzeczy mi tam nie grało, że zaczęłam mieć wątpliwości, czy ja coś źle pamiętam (w końcu od czytania przeze mnie z zapałem biografii Queen, Beatlesów czy Stonesów minęły lata, więc mogłam wielu rzeczy nie pamiętać), czy może jednak mam rację. I tak – miałam rację. Nie pomyliłam żadnej rzeczy. Nie wiem, czy się bardziej cieszyć z mojej świetnej pamięci, czy smucić, jak bardzo obdarto Queen z wielkiej legendy, jaką zespół obrósł. Trzeba się pogodzić z istnieniem “Bohemian Rhapsody Singera” i czekać aż ktoś lepiej rozumiejący, co tak naprawdę ważne w ogromie nie tylko Queen, ale także innych WIELKICH ZESPOŁÓW, weźmie się za ekranizację jednej z wielu pasjonujących historii… Żeby mu jeszcze na to pozwolili…



Gdzieś w kabinie Neila Armstronga - między Ziemią a Niebem - "Pierwszy człowiek" (2018)

Gdzieś w kabinie Neila Armstronga - między Ziemią a Niebem - "Pierwszy człowiek" (2018)



Damien Chazelle wyrósł po “Whiplash” i “La La Landzie” na jednego z najzdolniejszych reżyserów młodego pokolenia. Jako wielbicielka obu jego poprzednich filmów na “Pierwszego człowieka” wyczekiwałam dość niecierpliwie. Tym bardziej, że to pierwsza produkcja, w której ten twórca nie skupia się na miłości ludzi do muzyki czy filmu, ale raczej do nauki czy też w ogóle poznawania świata. Do tego Chazelle postanowił nie brać się tym razem za swój oryginalny scenariusz, ale przenieść na ekran tekst Josha Singera, laureata Oscara za rewelacyjne “Spotlight” i autora jednego z najnudniejszych skryptów, jakie istnieją na tej Ziemii, czyli tego do “Czwartej władzy”. Opowieść miała się opierać na prawdziwej historii Neila Armstronga – pierwszego człowieka na Księżycu. Czy Chazelle sprawdził się w zadaniu, w którym czekało na niego tyle nowych wyzwań?

"Pierwszy człowiek", jak już pisałam wcześniej, to film biograficzny o Neilu Armstrongu. Tym razem, inaczej niż w przypadku "Bohemian Rhapsody" nie napiszę Wam, ile z tego, co jest tutaj przedstawione, jest prawdą, bo samą osobą słynnego astronauty nigdy się jakoś nie interesowałam. Wracając do fabuły, rozpoczyna się ona w momencie testów X-15 oraz śmierci jego malutkiej córeczki. Film następnie przedstawia losy Armstronga w projekcie Gemini 8 oraz także samym jego miejscu w Apollo. Wypada się w tym momencie zatrzymać, żeby nie napisać przypadkiem za dużo.

"First Man" to totalny przełom w twórczości Chazelle. Nic o miłości do sztuki wyrażanej poprzez jej tworzenie... tylko Ryan Gosling w kosmosie.

Sam film płynie sobie dość wolnym tempem. Nie ma tu miejsca na nagłe zwroty akcji. Chazelle chce dać swojemu bohaterowi jak najwięcej czasu na uporanie się z traumami, lękami czy presją związanym z tak poważną wyprawą, jak lot na Księżyc. Podczas seansu wciąż jednak zadawałam sobie pytanie, czy reżyser nie daje aby Armstrongowi tego czasu za dużo. Głównym problemem w kontekście metrażu i powolnego tempa filmu jest, niestety, Ryan Gosling w głównej roli. Moim zdaniem, to dość duży miscast, bo choć uwielbiam tego aktora w wywiadach czy w niektórych rolach nieodtwórczych, to jest to chyba ostatnia osoba na tym świecie na jakiej barkach postawiłabym tak mało dynamiczną historię, jaką Chazelle i Singer sobie tu zaplanowali. Trzeba było zdecydować się na jedno - albo Gosling, albo powolna historia. "First Man" wypadł, niestety, dość nużąco, szczególnie w środku. I to właściwie jedyna wada tego filmu. Tak krótko opisana, ale równocześnie bardzo dająca w kość w trakcie seansu. Na szczęście Chazelle wie, jak wywołać odpowiednie emocje obrazem, przez co wiedząc już, że Armstrong wylądował na Księżycu i szczęśliwie wrócił na Ziemię, nawet ziewając chwilami pod czas oglądania "Pierwszego człowieka", zostajemy jednak z bagażem wielkich wzruszeń, a guli z gardła trudno pozbyć się jeszcze długo po wyjściu z sali.

Największy problem "Pierwszego człowieka" można bez problemu opisać w trzech słowach: 1. RYAN 2. GOSLING 3. Metraż
Owa gula w gardle potrafi również powrócić za każdym razem, kiedy tylko usłyszycie fragment niezwykle kantylenowego soundtracku Justina Hurwitza. Już widzę, jak za kilkanaście-kilkadziesiąt lat ten człowiek będzie wielką legendą muzyki filmowej. Kompozytor dobrał tak dobre brzmienia, aby jak najlepiej zamknąć nas w hermetycznym świecie Armstronga.  Tym samym Hurwitz niespodziewanie wyprzedził na liście moich faworytów do Oscara za najlepszą muzykę oryginalną Alexandra Desplat z jego "Isle of Dogs", bo takiej muzyki bym się po nim ani po "First Man" nie spodziewała. Na pochwałę zasługuje, oczywiście, Linus Sandgren, autor  zdjęć do tego filmu. Razem z Damienem Chazelle zdecydowali się wystylizować go na lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, a do tego jeszcze nagrywać bohaterów z perspektywy charakterystycznej dla produkcji dokumentalnych. Obraz jest więc ziarnisty, umieszczono tu dużo zbliżeń na twarze bohaterów, co sprawiło, że historia Armstronga jest bardziej intymna. 

Każdy z bohaterów "Pierwszego człowieka" musi zderzyć się z liczbą ofiar, jakie misje Apollo niosą za sobą i zapytać się, czy wyprawa na Księżyc jest warta żyć tylu ludzi.


Spotkałam się już wiele razy w Internecie ze stwierdzeniem, że "Pierwszy człowiek" przedstawia wyprawę na Księżyc bardziej w skali mikro niż makro. Zgadzam się z tym w stu procentach i uważam wręcz, że jest to jedna z jego największych zalet. Chazelle i Singer nie skupiają się tu zbytnio na wygłaszaniu patetycznych haseł przez swoich bohaterów, ale dają im przestrzeń na zrozumienie, jak wiele jednostek musi ponieść śmierć, aby ten jeden człowiek mógł stanąć na Księżycu. Wyłania nam się tu więc obraz amerykańskiego społeczeństwa, które domaga się od NASA zaprzestania wypraw finansowanych z pieniędzy podatników, obraz rodzin zmarłych tragicznie astronautów, które żyjąc w nadziei, że ich nazwiska będą wiwatować za kilka lat na każdym święcie narodowym w USA, nagle muszą sobie poradzić z wielką pustką. Wreszcie twórcy skupiają się na samych Armstrongach: Neilu, niemogący sobie poradzić po śmierci córki, zamyka się w sobie i rzuca się w wir pracy dającej okazję do wypełnienia swojej misji i pożegnania się z traumą "w innym świecie", Janet (swoją drogą, brawurowo graną przez Claire Foy), która nie mając przy swoim boku stabilnego emocjonalnie i zawodowo męża, sama nie ma czasu pogodzić się z utratą dziecka, bo musi zajmować się kolejnym trojgiem: dwojgiem synów... i właśnie Neilem. Żadna z tych postaci nie jest pewna, czy misje Apollo mają po tylu stratach jeszcze jakiś sens, a do tego wokoło unosi się jakaś atmosfera śmierci. Reżyserowi tego filmu udało się osiągnąć tak świetny efekt wykańczającej człowieka samotności dzięki muzyce, zdjęciom, Claire Foy i paradoksalnie - właśnie dzięki Goslingowi, który po obejrzeniu kilku wywiadów z Armstrongiem faktycznie wydaje się być jedynym racjonalnym wyborem do tej roli. Szkoda tylko, że wciąż nuży przy tak długim metrażu...

Z postacią Janet Armstrong mam równocześnie mój feministyczny problem. Nie lubię tego typu postaci. Kobiet, które były tak niezwykle charakterne, ale przedstawia się jego głównie jako ramię do oparcia się dla naszej cudownej męskiej jednostki albo niemogącej pogodzić się z traumą, albo w pewien sposób zaburzonej lub o specyficznej osobowości, albo odkrywającej swoją seksualność (patrz: Mary Austin w "Bohemian Rhapsody"). Tym bardziej, że sama Claire Foy jest aktorką grającą przez ostatnie kilka lat główną rolę w serialu, który ten schemat w mistrzowskim stylu przełamuje, a oprócz tego z wielką pieczołowitością skupia się na tym, jak szkodliwa dla naszej cywilizacji jest toksyczna męskość i maniakalna wręcz potrzeba postawienia mężczyzny w centrum każdego większego wydarzenia czy też mniejszego - życia kobiety.

Tak bardzo lubię Claire Foy w tym filmie. Jednocześnie przez długi metraż "First Mana" widać po niej nawet bardziej niż po Mary Austin w "Bohemian Rhapsody" umieszczenie jej w roli jakiejś tam odmiany waiting woman, której potrzeby i pragnienia zostaną wypełnione dopiero, kiedy mężczyzna jej życia odnajdzie stabilizację. Jednocześnie twórcy nie próbują jakoś bardzo wgłębiać się w to, co czuje sama Janet.
"First Man" to film, który mimo wszystko, warto zobaczyć. To przede wszystkim niesamowite przeżycie audiowizualne oraz emocjonalne. Od siebie, żyjącej w środowisku nietolerującym aktorstwa Ryana Goslinga, mogę jeszcze dodać, że jest to chyba najgorsza produkcja do obejrzenia, aby przekonać się do tego aktora.

"Pierwszy człowiek" to moim zdaniem, jednak najgorsze dzieło w karierze Chazelle'a (ale gość jest dobry - jego najgorszy film to wciąż produkcja bardzo dobra). Wydaje mi się (podkreślam, że to są tylko moje przypuszczenia), że na początku zdjęć reżyser nie wiedział jeszcze do końca, jak ugryźć tak nowy dla siebie temat i być może to spowodowało pewne przestoje. Trzeba pamiętać również, że to nie jest pierwszy raz, kiedy pozwala on swoim bohaterom tak wolno przeżywać traumę. W poprzednich produkcjach to po prostu lepiej działało.


Dajcie znać, jak Wam podobał się "Pierwszy człowiek"!