Zjedz Snickersa, Lars! - "Dom, który zbudował Jack" (2019)

Zjedz Snickersa, Lars! - "Dom, który zbudował Jack" (2019)



Myślałam, że “The House That Jack Built” to będzie JEDYNIE taka tona mułu zapewniająca von Triera o tym, jaki to jest niesamowity. Muszę Wam, oczywiście, w tym momencie choć odrobinę zarysować mój stosunek do duńskiego świra. Moja przygoda z Larsem von Trierem zaczęła się od filmu "Tańcząc w ciemnościach". Zakochałam się w nim, ale równocześnie nie potrafiłam go obejrzeć po raz drugi aż do wakacji zeszłego roku. Później przyszedł czas na "Przełamując fale" i "Melancholię", które również złapały mnie za serce. Z "Idiotami" było już trochę gorzej, a po "Antychryście" do tej pory bolą mnie kości. Pierwsza "Nimfomanka" była w porządku, ale druga to już znów powrót do pretensjonalności lvl almost "Antychryst". Najlepszym filmem von Triera jest dla mnie bez wątpienia "Dogville", które kilka lat później próbował kontynuować w niezłym "Manderlay". Jeżeli chodzi o "The House That Jack Built" to nie byłam nawet pewna, czy chce to ustrojstwo oglądać. Film miał już złą passę na etapie... premiery plakatu. Po zwiastunie i premierze w Cannes (która nota bene, miała być powrotem Larsa na Lazurowe Wybrzeże po tym, jak 6 lat wcześniej wypowiedział tam swoje słynne "I understand Hitler") produkcja była w oczach wielu, w tym moich skończona. Bo tu właśnie dochodzimy do mojego słynnego "Tak bardzo, jak uwielbiam filmy von Triera, tak nie trawię jego osoby". Dlaczego? Bo Lars von Trier to reżyser przekonany o swojej zajebistości przy każdym filmie bardziej niż Terrence Malick przy "Song to Song", to człowiek, którego głównym celem jest pokazanie, jak wielkim geniuszem jest i jak maluczcy jesteśmy, jeśli nie rozumiemy, co chciał przekazać. To także wielki cham i prostak, co pokazały jego wywiady czy zachowania. Trzeba wspomnieć, że nad twórcą wciąż wiszą oskarżenia o molestowanie seksualne Björk w trakcie kręcenia "Tańcząc w ciemnościach".


Pomimo tego, jak nie cierpię von Triera, to postanowiłam jego "The House That Jack Built" jednak zobaczyć.



Film opowiada historię seryjnego mordercy, Jacka, który swoje morderstwa traktuje jak dzieła sztuki. Poza tym, produkcja (nie postać!) jest self-insertem Larsa von Triera, więc mamy tu jego wszystkie poglądy I podejścia do przeróżnych tematów w pełnej krasie.


Reżyser, oczywiście, nie ukrywa, że Jack to jego alter ego, a cały film jest oparty na "Boskiej komedii" Dantego. I właśnie te całkowicie jasne nawiązania, bez ukrywania ich pod warstwą pretensjonalnych popłuczyn, jak to było w "Antychryście", sprawiły, że "The House That Jack Built" jest w ogóle oglądalny. Stężenie przemocy jest ogromne, ale nie powiedziałabym, żeby nie było to potrzebne. Von Trier sprawdza naszą wytrzymałość, równocześnie skłaniając do pytania, czy takich rzeczy nie widzieliśmy już aby u Tarantino, w "Pile", w “Funny games” czy w "Halloween" Roba Zombiego. Jakby się tak zastanowić, to wszystko już było.


W “The House That Jack Built” dostajemy inteligentnego psychopatę i głupie ofiary, bo jakże inaczej napisać analizę przemocy w kulturze. Von Trier nie chce jednak kolejnego Patricka Batemana. Tworzy postać antypatyczną i zepsutą do bólu. Nienawidzimy go już od pierwszych scen, nawet jeśli Matt Dilon jako Jack jest wspaniały. Jack to psychopata, który zabija z zimną krwią – dokładnie tak, jak von Trier ma w głębokim poważaniu swoich widzów, swoich współpracowników i w ogóle cały świat. Po “The House That Jack Built” nienawidzę go jeszcze bardziej. I mam właściwie wrażenie, że dokładnie tego chciał.





Do swojego najnowszego filmu reżyser dołączył przecież również swój ulubiony pretensjonalny element, czyli sztukę. I to taką z najwyższej półki. Jak muzyka, to tylko klasyczna i klasyczny rok. Jak rzeźba, to taka, do której Jack nawiąże w dialogu z Vergem. Oczywiście, że von Trier co rusz popada w samozachwyt. Udaje mu się jednak stworzyć z głównego bohatera tykającą bombę traktującą swoje morderstwa jak dzieła sztuki – właśnie tak, jak traktują je ludzie tworzący sztukę o zabijaniu w tym sam von Trier. Ale równocześnie reżyser nie pragnie naszej fascynacji samym Jackiem. Co chwilę podkreśla, jak bardzo odpychającą osobą on jest. I z tego wychodzi niezła farsa na temat przemocy w kulturze. Ja za przemocą na ekranie nie przepadam, jeśli używa się jej dla samego zadowolenia osób lubiących takie sceny. W innych przypadkach jest mi w sumie obojętna. Wiedziałam, na co się piszę, kiedy zamierzałam obejrzeć ten film. Ba! Von Trier podpisał przecież w 1995 manifest Dogma 95, który podkreślał wagę naturalizmu w kinie i pragnienie grupy duńskich reżyserów, aby kino naturalnym pozostało (zachęcam do poczytania o tym więcej w sieci).

Jedno mnie smuci – świadomość, o ile lepszy byłby to film, gdyby nie robił go von Trier. Gdyby robili to bracia Coen, Martin McDonagh czy Tarantino. Gdyby robił to ktoś, kto nie musi pokazywać, jaki jest wspaniały. A tak – film, który mógł być arcydziełem, jest po prostu dobry.

Nie poruszę w tej recenzji czy może nawet analizie jednego tematu, który dostanie własną analizę na blogu lub na youtubie – sposób pisania kobiecych bohaterek i w ogóle stosunek do kobiet. Lars von Trier przekroczył, moim zdaniem, granice dobrego smaku nie w przemocy, ale właśnie w tym, jak pokazane są w jego filmach kobiety i jak bardzo lubi je wykorzystywać. Na mój odbiór filmu wpływa to tak, że jeszcze bardziej nienawidzę reżysera i głównego bohatera.



W “The House That Jack Built” pojawia się epilog, który już jest słynny i przez niektórych wyśmiany jako pokaz pretensjonalności, ale moim zdaniem, to chyba najlepsze sceny w całym filmie. Pięknie zaprezentowane i nagrane, a von Trier oczyszcza się w nich ze swojego podawania jedynej słusznej interpretacji tak, jakbyśmy byli za głupi i daje choć malutkie pole do dopowiedzenia tego, co chcemy.


The House That Jack Built” to dobry film, ale absolutnie nie dla każdego – głównie z powodu przemocy. Ja sama nie zamierzam do niego wracać przez najbliższe lata. Moja relacja z von Trierem zasługuje na przerwę (no chyba że mówimy o “Dogville”). Jego najnowszy film jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że bardzo nie lubię tego reżysera jako osoby, ale w kino to jednak zwykle umie.




Oscary (nie) dla każdego - O nominacjach do Oscarów 2019

Oscary (nie) dla każdego - O nominacjach do Oscarów 2019




Jak tylko słyszę, że Oscary się nie liczą, to chce mi się śmiać. Liczą się. Nawet bardzo. Guillermo del Toro po zdobyciu statuetek za “Kształt wody” dostał masę propozycji, a wcześniej jego pomysły były dość często odrzucane przez większe wytwórnie. Nie jest to człowiek nowy w Hollywood, ale jakimś sposobem nowe projekty przyszły wraz z Oscarem. Damien Chazelle próbował zrealizować “La La Land” przez kilka lat, ale producenci znaleźli się dopiero wtedy, kiedy “Whiplash” został pozytywnie odebrany przez Akademię. Wniosek jest więc taki, że Oscary jednak się liczą i wynik sondy mówiący o tym, że większość Amerykanów nie wie, co zdobyło w zeszłym roku statuetkę za najlepszy film, za dużo nie zmienia. Ludzie zanotowali jednak obecność danych produkcji na danym rozdaniu, a studia filmowe liczą się z Oscarami, bo “będzie przecież można napisać, że to zdobywca Oscara”, a jest jednak jakaś tam grupa ludzi, dla której renoma twórcy ma znaczenie. Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej powinny nas zatem choć trochę obchodzić. W tym roku postanowiłam omówić nominacje na blogu, bo tyle samo rzeczy było w nich do przewidzenia co mnie zaskoczyło.





Zaczniemy od kategorii Best Picture.

Jestem na bieżąco z Oscarami od roku 2013 – dotychczas zdarzało mi się mieć nawet sześć filmów, dla których nagroda byłaby dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Tak zdarzyło się w zeszłym roku. W latach 2015-2017 bez problemu potrafiłam wybrać cztery takie produkcje. Tym razem nie jest aż tak różowo. W zestawieniu mamy:
  1. Bohemian Rhapsody”, czyli nudny film o rodzinie kangurów o Queen. Nie mogę tu pisać o żadnym zaskoczeniu, bo ten twór filmopodobny zbierał od ludzi kina dość pozytywne opinie – głównie w social mediach. Jest to też przecież czysty przykład Oscar baitu. Z tą różnicą, że kiedy rok temu inne Oscar baity – “The Post” i “Darkest Hour” znajdowały się w tej kategorii, to nikt nie wspominał nawet o ich jakichkolwiek szansach. W przypadku “Bohemian Rhapsody” wszystko jest możliwe…
  2. Czarną Panterę”, na której temat nie zamierzam się zbyt długo rozwodzić. Zrobienie pierwszego tak dużego filmu z czarnoskórym superbohaterem i to filmu tak czerpiącego z kultury afrykańskiej, angażującego do produkcji głównie ludzi takiego pochodzenia to nielada wyczyn, bo jeśli się zastanowić czegoś takiego po prostu nie było – nikt nie chciał dotąd na taką skalę wyprodukować. Poza tym, widać, jak ważne miejsce ten film zajmuje w sercach Amerykanów, a Oscary to jednak konkurs popularności. Rozumiem tę nominację doskonale i nie będę drzeć z Akademią kotów.
  3. Czarne bractwo. BlacKkKlansman” - Spike Lee wrócił z ostrym, ale i satyrycznym komentarzem politycznym. Zaangażował do swojego filmu świetnych ludzi. Lubię tę produkcję, o czym przekonacie się w moim wideo o faworytach, które wyjdzie jakoś tydzień przed samą galą.
  4. Faworyta” - jak mnie cieszy, że Lanthimos znajduje się wreszcie w głównej kategorii. To jest człowiek z takim zmysłem i mózgiem, jakich na świecie chyba jeszcze nie było. “Faworyty”, co prawda, jeszcze nie widziałam, ale ten film jest tak w moim stylu, że albo będzie moim ukochanym, albo znienawidzę go za bycie rozczarowaniem.
  5. Green Book” - To jest film, który jeszcze kilka lat temu byłby murowanym faworytem. Jesteśmy jednak w 2019 I nominacja dla “Green Book” nie jest ani niczym odkrywczym, ani niczym, co by stanowiło dla kogokolwiek problem. Tak w ogóle to tego też nie widziałam, ale widzę, co o nim piszą i na podstawie tego wysnuwam wnioski.
  6. Narodziny gwiazdy- nie wiem, czy wiecie, jak bardzo nie lubię tego filmu. Nie chciało mi się pisać na jego temat długiego elaboratu, bo moje wszystkie myśli idealnie odzwierciedla post Kasi Czajki-Kominiarczuk, Zwierza Popkulturalnego. Nienawidzę, kiedy ktoś (tutaj: Bradley Cooper) robi nową wersję jakiegoś filmu, która ma niby być na NASZE CZASY, ale nie wnosi w nią nic nowego, więc wszelkie krzywdzące stereotypy i schematy zostają, a obecnie już w zupełności nie działają. Poza tym, to jest serio, tak słabo napisana historia, że aż boli.
  7. Roma” - przyszedł wreszcie czas na mojego faworyta. “Roma” to film idealny. Alfonso Cuarón dokładnie wiedział, co chce przez tę produkcję przekazać, jak ona ma wyglądać. Dokładnie tak, jak przy Pawlikowskim w “Zimnej wojnie”, czuć, że reżyser, choć nieobecny na ekranie, przeżywa większe katharsis niż jakikolwiek aktor występujący w samym filmie. I to jest takie piękne uczucie…
  8. Vice” - kolejna spodziewana nominacja, ale tak, jak w przypadku “BlacKkKlansman” - nominacja, która mnie bardzo cieszy. “Vice” to satyra idealna, do jakiej poziomu reżyserzy i scenarzyści kolejnych produkcji powinni pragnąć dążyć.

Wielu mówi o braku w tej kategorii “If Beale Street Could Talk”, którego nie widziałam, więc się nie wypowiadam. Film Jenkinsa zdobył jednak już w tym roku Satelitę, więc fakt, że go tu nie ma, jest dość dużym zaskoczeniem. Mnie osobiście brakuje “Zimnej wojny”, “Spider-Mana: Uniwersum” oraz “Cichego miejsca”.





















Jeżeli chodzi o kategorie aktorskie, dawno nie było tak nudnych nominowanych ról. W zeszłym roku byli to, np. Timothée Chalamet w roli poszukującego swojej seksualności nastolatka, Francis McDormand w roli charakternej matki pragnącej odnaleźć mordercę swojej córki, Gary Oldman w roli Winstona Churchilla, Sally Hawkins w roli niemej, potrzebującej miłości kobiety. W jednym filmie udało im się znaleźć dwie zupełnie różne postacie policjantów. Na tym rozdaniu możemy się pozachwycać tym, na co wielu z nas zgrzyta zębami, czyli odtwarzaniem postaci, bo piętnaście na dwadzieścia nominowanych grało albo postać historyczną albo tak, jak Lady Gaga i Bradley Cooper w “Narodzinach gwiazdy”, bohaterów złożonych jedynie ze schematów. W kategorii męskiej pierwszoplanowej możemy wybrać między:
  1. Ramim Malekiem (“Bohemian Rhapsody”), którego zadaniem było nauczyć się manieryzmów Freddiego i wygrać z charakteryzacją, co moim zdaniem, wyszło mu bardzo dobrze,
  2. Christianem Balem (“Vice”), który miał właściwie dokładnie to samo zadanie, co Malek i również wypadł znakomicie,
  3. Willemem Dafoe (“At Eternity's Gate”), którego nie widziałam, ale aktor gra tu Van Gogha, więc sytuację ma trudniejszą, choć to wciąż rola historyczna,
  4. Viggo Mortensenem (“Green Book”), którego też nie widziałam, ale jego rola też jest historyczna,
  5. Bradley'em Cooperem (“Narodziny gwiazdy”), który powtarzał ten szkodliwy archetyp mężczyzny niemogącego sobie poradzić z karierą swojej kobiety.



Najciekawiej i tak przedstawia się kategoria kobieca pierwszoplanowa, bo mamy tu:
  1. Glenn Close („Żona”), która wreszcie ma szansę na statuetkę i zresztą będzie to nagroda całkowicie zasłużona,
  2. Olivię Colman („Faworyta”), która ma najbardziej wyrazistą rolę z całej tej gwardii, co wiem bez oglądania filmu, bo widać to po samych klipach. Dotąd Colman nie była doceniana za oceanem, więc nominacje mnie bardzo cieszą,
  3. Lady Gagę („Narodziny gwiazdy”), która podobnie jak Cooper odgrywa archetyp z zamierzchłych czasów, ale robi to z większą gracją. Akademia lubi jak piosenkarki grają, więc i Gaga musiała się tu znaleźć,
  4. Yalitzę Aparicio („Roma”), której nominacja ma tak naprawdę największe znaczenie, bo nie dość, że z nieanglojęzycznego filmu, to jeszcze debiutantka i amatorka. Oscary się otwierają, co widać nawet po śmiesznym Best Picture, ale tutaj Yalitza Aparicio może otworzyć na przyszłość drogę, np. Joannie Kulig,
  5. Melissę McCarthy („Can you ever forgive me?”) - jak bardzo mnie cieszy, że wreszcie widzą, jak dobrą aktorką jest McCarthy. Fakt, że największą część jej kariery wypełniają głupie komedie, ale to jest naprawdę świetna aktorka dramatyczna, co pokazała m.in. w „Mów mi Vincent”. Nie widziałam jeszcze „Can you ever forgive me?”, ale czekam bardzo.



Drugi plan omówimy sobie już odrobinę inaczej, bo tam można mówić o pewnych zaskoczeniach. W przypadku pierwszego planu mogłabym wskazać jedynie na brak Ethana Hawke'a za „First Reformed” oraz Toni Colette za „Hereditary”. O tym jednak będzie więcej, jak obejrzę wszystkich nominowanych.

Najlepsza aktorka drugoplanowa:
  1. Amy Adams („Vice”)
  2. Rachel Weisz („Faworyta”)
  3. Emma Stone („Faworyta”)
  4. Regina King („If Beale Street Could Talk”)
  5. Marina de Tavira („Roma”)

Największym zaskoczeniem tej kategorii jest obecność Mariny de Taviry. Dla mnie jest to bardzo pozytywne zaskoczenie, bo aktorka odwaliła tam genialną robotę, a jak dotąd, jej miejsce zajmowała nierobiąca na mnie w „First Manie” aż takiego wrażenia, Claire Foy. Brakuje mi tu trochę Emily Blunt za „Ciche miejsce”.




Najlepszy aktor drugoplanowy:
  1. Sam Elliot („Narodziny gwiazdy”)
  2. Sam Rockwell („Vice”)
  3. Mahershala Ali („Green Book”)
  4. Adam Driver („Czarne bractwo. BlacKkKlansman”)
  5. Richard E. Grant („Can you ever forgive me?”)

Największym zaskoczeniem jest tutaj brak Timothée Chalamet za „Mojego pięknego syna”. Aktor pojawiał się praktycznie w każdym zestawieniu, ale na samych Oscarach już go nie ma. Poza tym, skład jest taki, jak przewidywałam.




Najlepsza reżyseria:
  1. Spike Lee („Czarne bractwo. BlacKkKlansman”)
  2. Paweł Pawlikowski („Zimna wojna”)
  3. Yorgos Lanthimos („Faworyta”)
  4. Adam McKay („Vice”)
  5. Alfonso Cuarón („Roma”)

Żałuję, że nie nagrałam tego głębokiego westchnienia z ulgą, kiedy nie zobaczyłam w tym zestawieniu Bradleya Coopera. Do tego na miejscu, które dotychczas zajmował reżyser „A Star Is Born”, znalazł się Paweł Pawlikowski. Krzyk radości!




Jeśli chodzi o scenariusz oryginalny, to bardzo cieszą mnie nominacje dla „Vice”, „Romy” i „First Reformed”, a reszty jeszcze nie widziałam, więc jest mi obojętna. Ze scenariuszem adaptowanym mam już gorszą sytuację, bo nie widziałam „If Beale Street Could Talk” i „Can you ever forgive me?”, a cieszy mnie jedynie nominacja dla „BlacKkKlansman”. Jestem rozczarowana nominowaniem „Narodzin gwiazdy”, ponieważ scenariuszowo to jest kompletna papka. „Ballada o Busterze Scruggsie” tylko mi pokazała, że Coenowie mają już ten sam okres, który przechodzi Burton, więc wiecie, jakie mam podejście do tego filmu.





Reszta kategorii to przede wszystkim:

  1. Brak „Płomieni” w filmie nieanglojęzycznym.
  2. Brak zwycięzcy w kategorii najlepsza muzyka na KAŻDEJ gali, która dotąd się odbyła, czyli Justina Hurwitza za „First Man”. Jestem na to tak zła na Akademię, że aż brakuje mi słów.
  3. Łukasz Żal nominowany za „Zimną wojnę” za najlepsze zdjęcia.

O Oscarach będzie tu jeszcze dużo. Tym bardziej, że chcę wrócić do nagrywania na youtube. Wszystko będzie przebiegało wtedy o wiele szybciej. Będzie to na pewno ciekawa gala. Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej to jedyne, których wyniku nie mam gdzieś. To jedyne, których nominacji nie mam gdzieś. Poświęciłam zresztą na nie osobnego, długiego na dziesięć stron posta, więc coś tu musi być jednak na rzeczy.

Tegoroczne nominacje podsumowałabym tak:

Nie jest dobrze, ale zawsze mogło być gorzej. :)

Zapraszam na Facebooka: https://www.facebook.com/PalmaKulturalna/

Dziwić może fakt, że nie znalazła się tu żadna reżyserka, kiedy w tym roku wyszło wiele filmów wyreżyserowanych przez kobiety. Tyle, że same te produkcje nie zostały zauważone także w innych kategoriach, więc wnioski można wysnuwać przeróżne.