Profesjonalny odlot, czyli "Strażnicy Galaktyki 2" (2017)

Profesjonalny odlot, czyli "Strażnicy Galaktyki 2" (2017)


Reżyseria: James Gunn
Scenariusz: James Gunn
Obsada: Chris Pratt, Zoe Saldana, Dave Bautista, Vin Diesel, Bradley Cooper, Kurt Russel i inni...
Zdjęcia: Henry Braham
Muzyka: Tyler Bates
Rok: 2017

     Kiedy do kin weszła pierwsza część "Strażników galaktyki", mało kto oczekiwał od filmu wysokiego wyniku box office i powstania rzeszy fanów na całym świecie. James Gunn dostał na swoją produkcję dość niewielki budżet, a i tak studio nie przejmowało się zbytnio tym, w jaki sposób reżyser potraktuje komiksową historię "kosmicznych Avengers", która dopiero otwierała drzwi do większej sagi. Nikt nie przewidywał po "Guardians Of The Galaxy" sukcesów... A jednak, oprócz tego, że film Gunna świetnie się sprzedał, to do tego oceniony został przez niektórych jako najlepszy twór, wypuszczony przez Marvela. Nie trzeba było zatem długo czekać na sequel. Reżyser/scenarzysta dostał w nim już jednak całkowicie wolną rękę i zrobił w stu procentach autorską mieszankę kiczu, przepychu i humoru. Czy aby dobrą?


        Drużyna Strażników Galaktyki w najlepsze broni swoich przestrzeni. (Zaczynając od potwora, który rzyga tęczą - w pierwszej scenie filmu). Za wiele się u nich w sumie nie zmieniło odkąd poznaliśmy ich w pierwszej części. Peter (Chris Pratt) nadal uderza do Gamory (Zoe Saldana) i poszukuje swojej kosmicznej tożsamości. Wspomniana wcześniej, zielona dziewczyna, wciąż tkwi w konflikcie ze swoją siostrą Nebulą (Karen Gillan) i stara się pokonać swego okrutnego ojca. Drax (Dave Bautista) robi dalej za śmieszną maskotkę, pełną sprzecznych cech. Rocket (Bradley Cooper) chce zrozumieć swoje niektóre niezrozumiałe decyzje i zająć się Grootem, a Groot (Vin Diesel), no właśnie... Groot... po prostu sobie rośnie. Nic więcej.
       Akcja filmu rozpoczyna się, kiedy drużyna wykonuje zlecenie na ochronienie ważnych dla królowej jakiegoś złotego rodu przedmiotu.  Niestety, przez serię niefortunnych zdarzeń, plemię zaczyna ścigać Strażników. W tym czasie Peter zostaje odnaleziony przez swojego ojca (Kurt Russel), który wyjaśnia mu jego pochodzenie oraz pragnie stosownie przekazać dziedzictwo.


         Na początku pragnę zaznaczyć, że mam ogromną słabość do "Strażników Galaktyki" z 2014 roku. Uważam, że ten film naprawdę wniósł do komiksowego świata Marvela dużo świeżości i pokazał, że dobrze podany kicz nie jest zły. W przeciwieństwie do "Avengers" w Guardians of The Galaxy" zostaliśmy od razu wrzuceni z bohaterami na głęboką wodę. Pierwszą drużynę Marvela poznaliśmy wpierw jako pojedynczych, świetnych wojowników (przynajmniej większość), a Strażników poznaliśmy w ekspozycji i potem mogliśmy już ich tylko oglądać jako dość zgraną paczkę, ratującą swoją galaktykę przed różnymi niebezpieczeństwami. James Gunn pokazał jednak, że nawet z tak trudną konstrukcją produkcji umie sobie poradzić i stworzył coś, w czego przypadku można mówić zarówno o sukcesie finansowym, jak i artystycznym.
       
Mały Groot to chyba najsłodsza postać w całym komiksowym świecie.

         James Gunn przy tworzeniu filmu miał zapewnioną dość dużą ilość luzu. Od pierwszych scen można to wyczuć. Reżyser po prostu odleciał i stworzył "Strażników Galaktyki vol. 2" jako papkę przepełnioną błędami narracyjnymi, dziwną ekspozycją i olbrzymią ilością bohaterów, których jednak wystarczająco dobrze nakreślił, aby się z nimi utożsamić. I tak, jak już napisałam, film jest słaby jako film i jeśli cokolwiek Wam się nie podobało w pierwszej części, to z tą się zbytnio "nie zaprzyjaźnicie", jest bardzo dobry jako kontynuacja i świetny na rozluźnienie dla fanów jedynki. Wadą jest trochę mało konkretna forma produkcji, ponieważ sprawia to, że ma ona dość nierówne tempo i poziom poprzedniej części trzymają tak naprawdę głównie dobrze napisane postacie i dobre żarty, często lepsze od tych z 2014. Efekty specjalne są naprawdę zadowalające, ale najlepszą robotę w całym filmie odwala tak naprawdę ścieżka dźwiękowa. Od jednego z moich ukochanych kawałków, czyli "The Chain" Fleetwood Mac z jednego z najlepszych krążków wszech czasów - "Rumors" po "My Sweet Lord" George'a Harrisona i inne kiczowate przeboje, które świetnie wpasowują się w stylistykę Jamesa Gunna.


          Uważam, że "Strażnicy Galaktyki 2" to produkcja stworzona przez fana dla fanów - ludzi, którzy rozumieją, i przede wszystkim, kochają tę konwencję. Warto pamiętać jednak, że seria wzbudza wciąż mieszane uczucia, choć więcej słyszałam piania z zachwytu niż urągania nad żenującą prezencją "GoTG vol. 2". James Gunn to koleś, wiedzący, co robić w uniwersum Marvela. Wiedzący, że ten komiksowy świat nie potrzebuje delikatności przy ekranizowaniu kolejnych przygód superbohaterów, tylko raczej szybkiego szaleństwa, zabawy formą (w granicach rozsądku oczywiście, ale jego akurat Gunnowi jeszcze trochę brakuje, bo drugi epizod przygód gwiezdnych strażników to czyste szaleństwo). Ludzie, to jest po prostu COOL!

OCENA: 7,5/10 z serduszkiem

PS Fajne epizody Kurta Russela i Sylvestra Stallone.
PS 2 Czekam na kolejną część.
Gdyby "Twin Peaks" i "Beverly Hills 90210" mieli dziecko, czyli "Riverdale" - sezon I (2017)

Gdyby "Twin Peaks" i "Beverly Hills 90210" mieli dziecko, czyli "Riverdale" - sezon I (2017)

   
Tytuł: "Riverdale"
Sezon: I
Produkcja: Netflix i CW
W rolach głównych: KJ Apa, Lili Reinhart, Camila Mendes, Cole Sprouse, Madeleine Petsch, Casey Scott, Luke Perry, Mädchen Amick i inni...
Muzyka: Blake Neely
Zdjęcia: Stephane Jackson
Rok: 2017
Gatunek: Dramat ('Teen Drama')

    Przyznam szczerze, że bardzo lubię seriale z kategorii 'teen dramas'. Właściwie jedną z pierwszych amerykańskich produkcji telewizyjnych, jakie obejrzałam było "Beverly Hills 90210". Status legendy i olbrzymi wkład w modę serial Spellinga zdobył nawet pomimo tego, że nie błyskał zbytnio mądrością. Bohaterowie nie raz robili tak durne rzeczy, a przez 10 sezonów osiągnęli już poziom "każdy z każdym". Nic dziwnego, że popularność bogatych nastolatków zmalała z biegiem czasu. Niestety, "Beverly Hills 90210" nie utrzymało do końca swojego poziomu, a ukoronowaniem tego był finałowy odcinek - jeden z najgorszych, jakie kiedykolwiek widziałam. Z "90210" było już tylko gorzej... Następnym na mojej 'teen dramowej' mapie był serial muzyczny "Glee". Idealnie wpasowany w moje gusta. Oprócz tego, produkcja z misją. Moim zdaniem (a pewnie jestem w mniejszości), serial utrzymał swój poziom do samego końca, choć brak Cory'ego Monteitha był odczuwalny nawet bardzo. Minął rok od zakończenia produkcji Murphy'ego, a ja zaczęłam dalej szukać jakiejś serii, z której bohaterami mogłabym się w jakiś sposób utożsamić, dołączyć do fanklubu i - nie miejcie mi tego za złe - ironizować do największych fanek/fanów serialu. Postanowiłam spróbować zachwalanych wszem i wobec "Słodkich kłamstewek", ale dotrwałam do połowy I sezonu i dalej już się nie przemogłam. W marcu tego roku usłyszałam o dwóch podobno niesamowitych serialach - "Riverdale" i "Trzynaście powodów". Stwierdziłam, że skoro ten pierwszy jest cotygodniowy i na podstawie zachęcającego fabułą komiksu (chciałam się jeszcze zapoznać z pierwowzorem), a ten drugi to standard Netflixa, który miał już swoją premierę, postanowiłam zacząć od "13 Reasons Why" i ku mojemu zaskoczeniu.... okazał się jednym z najgorszych seriali, jakie oglądałam. Nie dotrwałam nawet do końca, chociaż mam nadzieję, że kiedy się rozluźni trochę w moim popkulturowym kalendarzu, to do niego wrócę. Do "Riverdale" podchodziłam więc jak pies do jeża. Wciągnęło mnie... i to baardzo. 7 odcinków wchłonęłam w jeden dzień, a później nie mogłam się już doczekać kolejnych. Nareszcie! Znalazłam moją 'teen dramę'!!!!

Gęsty klimat można kroić nożem. Poza tym, już dawno nie widziałam tak autoironicznego serialu. / Na zdjęciu: Camila Mendes (Veronica) i KJ Apa (Archie) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl
         "Riverdale" opowiada o grupie nastolatków, żyjących w małym miasteczku Riverdale, których spokój przerywa nagle śmierć bogatego ucznia. Do paczki należą: Betty Cooper (fantastyczna, świeża Lili Reinhart - jedna z najlepszych ról w serialu), córka Alice (wręcz wybitna Mädchen Amick) - podstępnej dziennikarki - i Hala (całkiem dobry Lonchlyn Munro), szaleńczo zakochana w swoim najlepszym przyjacielu Archim Andrews (nieokrzesany i raczkujący dopiero KJ Apa, który choć na początku nie pokazał się aktorsko z najlepszej strony, to pod koniec rozwinął już skrzydła), typowa dziewczyna z sąsiedztwa, wspomniany już wcześniej Archie, rudowłosy chłopak, rozważający właśnie swoją drogę zawodową (wybór pomiędzy sportem a muzyką), syn Freda Andrewsa (rewelacyjny Luke Perry), Veronica Lodge (bardzo dobra Camila Mendes, której, niestety, scenarzyści zepsuli nieco przy końcu postać, przez co w niektórych momentach odczuć można "zmęczenie materiału"), córka Hermione (Marisol Nichols) i Hiriama - aktualnie odsiadującego wyrok za przekręty finansowe, bogata i pewna siebie dziewczyna, która dopiero co wróciła z Nowego Jorku do rodzinnej miejscowości matki oraz Jughead Jones (fantastyczny Cole Sprouse w jednej z najciekawszych ról z całego serialu), tajemniczy introwertyk, "człowiek zagadka", syn FP (rewelacyjny Skeet Ulrich) - alkoholika, mieszkający w swoim miejscu pracy, kinie samochodowym (dalszej jego historii opowiadać nie zamierzam, bo jest jednym z najciekawszych wątków serialu i odkrywamy ją stopniowo).

Bohaterów serialu poznajemy w najtrudniejszych momentach ich żyć. Nie przeszkadza nam to jednak w tym, aby szybko się z nimi utożsamić i wybrać "swoich ludzi". Ciekawe postacie z różnych sfer - dla każdego coś dobrego. / Na zdjęciu: Lili Reinhart (Betty) i Cole Sprouse (Jughead) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl

Oprócz tego, jedną z pierwszoplanowych postaci jest też Cheryl Blossom (świetna i mroczna Madelaine Petsch), siostra zmarłego, Jasona Blossoma, wokół, którego sprawy kręci się I sezon. Dziewczyna pochodzi z bogatego rodu Blossomów, familii wytwarzającej stuprocentowy syrop klonowy, z którego słynie Riverdale. W serialu pojawiają się także bohaterowie drugoplanowi, którzy mają odegrać w przyszłości większe znaczenie (tak jak w komiksie), ale na razie pozostają na uboczu, np. Kevin Keller (dobry Casey Scott) - homoseksualny przyjaciel Betty, Josie McCoy (słabiutka Ashleigh Murray) - liderka zespołu Josie&The Pussycats, w którego skład wchodzą także Valerie Brown (niezła Hayley Law) i Melody Valentine (zupełnie przeźroczysta Ashantie Bromfield). W późniejszych odcinkach większe role odgrywają także rodzice bohaterów: wspomniani już wcześniej Cooperowie (Amick i Munro), Hermione Lodge (Nichols), Fred Andrews (Perry), Blossomowie (niezła Nathalie Boltt i średni Barclay Hope) oraz szeryf Keller (Martin Cummins), ale on akurat od początku do końca pojawia się i znika, niczym Józek z piosenki Bajmu.

"Riverdale" jest estetycznie przemyślane w 100%. Fantastycznie nakręcony, kostiumy dobrane perfekcyjnie, scenografia i oświetlenie robią ogromne wrażenie - uczta dla oczu. / Na zdjęciu: Madelaine Petsch (Cheryl) i KJ Apa (Archie) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl

     "Riverdale" to przede wszystkim świetnie napisana historia z ciekawymi i bardzo dobrze zagranymi bohaterami. Choć różnią się oni - i to dość znacznie - od swoich pierwowzorów. Zresztą, sama fabuła jest oryginalnie napisana przez scenarzystów, więc nie ma co szukać w komiksach.(Pierwsze dwie różnice BEZ SPOILERÓW: 1. W komiksie Jason żył sobie i miał się świetnie, a do tego był zakochany w Betty. 2. Komiks opiera się głównie na trójkącie miłosnym pomiędzy Archim, Betty i Veronicą, tutaj... tak nie jest). Aktorsko nie ma się tak naprawdę do kogo bardziej przyczepić. Dla większości młodej obsady występ w serialu to debiut w większej roli. Perspektywa oglądania ich w kolejnych sezonach jest obiecująca. Oprócz tego, "Riverdale" jest nagrany naprawdę fantastycznie. Świetną robotę wykonali tutaj właśnie kamerzyści, scenografowie, oświetleniowcy i kostiumografowie. Klimat jest gęsty, kadry utrzymane w podobnej konwencji. Wszystko bardzo kiczowate i idealnie dopasowane do podejścia twórców do ich produkcji.

Na zdjęciu: Lili Reinhart (Betty) / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl
        No właśnie. "Riverdale" to serial przepełniony autoironią. Trzeba mieć wiele umiejętności, aby podejść z takim dystansem do swojej produkcji i do ogólnie pojętej 'teen dramy'. Nie oszukujmy się, ten gatunek uznawany jest powszechnie za zepsuty do granic możliwości, kiczowaty, a do tego, często nie nadaje się nawet na 'guilty pleasure'. Inaczej jest z "Riverdale". Kiczu jest tutaj obecny w każdej scenie, ale wciąż świetnie wysmakowanego i przedstawionego po prostu w przystępnej postaci. Zawdzięczamy to także fantastycznie dobranej muzyce. W serialu tym aktorzy także śpiewają. Możemy usłyszeć tu, m. in. znakomite wykonanie "I Feel Love" (oryg. Donna Summer) aktorek z Josie&The Pussycats oraz Camilii Mendes (Ronnie) oraz jeden najbardziej kiczowatych coverów ostatnich lat, czyli "Kids In America" (oryg. Kim Wilde) KJ Apa (Archie) i Camilii Mendes (Ronnie). Muzyka do backgroundu została również dobrana świetnie. Oprócz tego, produkcja jest bardzo dynamicznie zmontowana w sposób, który dodaje jej jeszcze tajemniczości i niepokojącego klimatu.

Na II sezon czekam jak chyba na nic innego w 2018 roku. Mam nadzieję, że serial utrzyma swój dotychczasowy poziom. / Na zdjęciu: Lili Reinhart (Betty), Camila Mendes (Ronnie), KJ Apa (Archie) i Cole Sprouse (Jughead). / ŹRÓDŁO ZDJĘCIA: filmweb.pl
        "Riverdale" to świetny serial, który można polecić zarówno nastoletniej publiczności, szukającej czegoś, co może im zapełnić pustkę w ich fanowskim życiu oraz dorosłej publiczności, która chciałaby wrócić do kiczowatej estetyki lat 90. w mało infantylnym stylu. Podsumować "Riverdale" można jednym zdaniem: "Gdyby "Twin Peaks" i "Beverly Hills 90210" mieli dziecko..."(Madchen Amick i Luke Perry w ważnych rolach w obsadzie to chyba nie przypadek. To chyba wystarczająco dużo, aby zachęcić do tej wciąż rozluźniającej, ale jednak ambitniejszej niż większość prodkucji gatunku 'teen drama'.



OCENA: 8,5/10