"Legiony", czyli dwóch chłopców, dziewczyna - wojenna rodzina
Historia
Polski zasługuje na dobre filmy. Niestety, w ostatnich latach, choć
można mówić o świetnych przedstawieniach danych epok, to rzadko
kiedy trafiała się produkcja, która z szacunkiem ukazywała jakieś
konkretne wydarzenie czy postać historyczną. Ostatnim relatywnie
satysfakcjonującym przypadkiem było „Miasto 44”, ciepiące,
oczywiście, na wiele typowych dla filmów historycznych
przypadłości, ale mimo to, odnajdujące swój własny charakter w
morzu opowieści o Powstaniu Warszawskim. Rok 2019 przyniósł nam
nie jeden, a nawet dwa filmy o wydarzeniach, jakie miały miejsce na
naszych terenach na początku XX wieku, czyli „Piłsudski” i
„Legiony”. Ten pierwszy to o wiele dłuższy temat niż historia
młodych legionistów, bo biografia Józefa Piłsudskiego posiada
wady charakterystyczne zarówno dla filmów historycznych, jak i
biograficznych. Ten drugi jest za to, kolejnym po „Mieście 44”
przedstawicielem gatunku „trójkąt miłosny w czasach zarazy” i
właśnie z tą produkcją dzieli najwięcej cech – zarówno tych
pozytywnych, jak i tych negatywnych.
Żołnierze
Legionów Polskich odnajdują w lesie granego przez Sebastiana
Fabijańskiego Józka, o którym nie wiadomo za wiele. Jedyne, co
Józek chce wyjawić to swoje pragnienie wyjazdu do Łodzi. Wskutek
splotu pewnych wydarzeń chłopak znajduje się w niemalże w samym
centrum celu ataku wojsk rosyjskich. Tam okazuje się, że dzięki
swojemu doświadczeniu w armii tegoż zaborcy, Józek wie jak
poradzić sobie w tak ekstremalnej sytuacji – zabija snajpera w
bezpośredniej walce na miejskiej wieży. Od tej pory Stanisław
„Król” Kaszubski, jeden ze starszych żołnierzy, grany przez
Mirosława Bakę, zaczyna widzieć w nim jedną z młodych nadziei
Legionów Polskich i nadaje mu nazwisko-pseudonim „Wieża”. W tym
samym czasie obserwujemy rozwijające się uczucie pomiędzy Olą a
Tadkiem, postaciami Wiktorii Wolańskiej i Bartosza Gelnera. Jak to w
czasie wojny bywa, nikt nie może czuć się pewnie i bohaterowie
muszą przyzwyczaić się do ciągłych przeszkód, jakie od tej pory
będą się pojawiać na ich drodze.
Oczywiście,
trójkąt miłosny w „Legionach” rozgrywa się na podobnej
zasadzie, jak w wielu innych filmach historycznych, np. w „Pearl
Harbour”. Dziewczyna i chłopak się kochają, planują wspólną
przyszłość. Gdzieś tam z boku jest w tym czasie też „ten
drugi”. W pewnym momencie chłopak wyjeżdża na front, przychodzi
informacja o śmierci, dziewczyna jest przygnębiona, a jej
światełkiem w mroku staje się „ten drugi”. Rodzi się nowe
uczucie, wcale nie gorsze, dające nowe plany i nowe nadzieje.
Sytuacja komplikuje się, kiedy okazuje się, że chłopak w
rzeczywistości żyje. Dla widza jest to przypadek o tyle
skomplikowany, że nie ma tu lepszego związku ani gorszego, nie ma
tu lepszej ani gorszej opcji. Jest tylko opcja 1 i opcja 2 – w
„Legionach” są to Józek „Wieża” i Tadeusz Zbarski. Wątek
miłosny wręcz pływa w niedociągnięciach, np. nie jest nam dane zobaczyć chociaż jednej rozmowy między Tadkiem a Olą lub między Józkiem a Olą. Muszę jednak przyznać, że to właśnie dzięki niemu zostajemy odczarowani z wpisanej
wręcz w naszą narodową tożsamość martyrologii, a przy wszelkich
aktach poświęcenia twórcy największy nacisk kładą na to, co
poświęcenie dla wolności kraju odbiera. Kiedy Zbarski zostaje
przeniesiony do innego oddziału, co jest równoznaczne z wyjazdem na
front, nie jest do tego wcale pozytywnie nastawiony. W tym momencie
najchętniej zostałby przy swojej miłości, która nie może się
podnieść po akcji, w jakiej śmierć poniosła jej przyjaciółka.
Kiedy Bartosz Gelner zgłasza ten fakt do granego przez Antoniego
Pawlickiego Jerzego Kisielnickiego, ten odpowiada niczym dyrektor
współczesnej korporacji, że ma na pocieszenie piętnaście minut,
po czym wyruszy na front. Nie widać w tym gloryfikacji heroizmu. Tak
samo, jak nie widać jej w scenie zabicia przez Józka „Wieżę”
rosyjskiego żołnierza. Od razu wiemy, że zdolność bohatera do
takich działań jest efektem przeżyć, które postawiła na jego
drodze wojna i tak naprawdę w pierwszej kolejności broni się on w
tej sytuacji jako jednostka, a nie jako obrońca Polski. Jeśli
chodzi o młodych legionistów, to twórcy filmu stawiają sprawę
ich niezłomności jasno – żyją w czasach wojny i mają wiele
marzeń i planów, ale chcą wolnej ojczyzny, więc postanawiają
oddać młodość w szczytnym celu. Bohater Fabijańskiego nie ma od
początku takiego nastawienia. On już przeżył swoje w armii i
teraz chce pojechać do Łodzi i żyć sobie normalnie bez walki.
Niestety, jeszcze nie czas na takie pragnienia, więc również on
musi odnaleźć w walce o niepodległość swoją ideę. Idealnym
równoważnikiem jest postać grana przez Mirosława Bakę, dla
którego wolna Polska jest celem najwyższym i ani mu się śni z
niego zrezygnować bez znaczenia jak wysoka byłaby cena.
Widać,
że „Legiony” swoje kosztowały. Sekwencja batalistyczne robią jednak wrażenie. Co ważne, dużą wagę przyłożono do tego, aby najważniejszy był w nich brud, piach i bałagan. Nie wszystkie efekty specjalne wyglądają jednak naturalnie. Mamy potrójny wielki wybuch, po którym
można uznać, że faktycznie wydano na niego dużo pieniędzy, ale jest zbyt patetyczny, zważywszy na to, jakich scen twórcy starali się dotąd uniknąć.
W
tym momencie pora zakończyć wymienianie pozytywnych aspektów
„Legionów”. Jak widzicie, jest to produkcja niepowielająca
wielu błędów kina historycznego, ale nie znaczy to, że nie
posiada ona żadnych innych wad. Po pierwsze Dariusz Gajewski,
reżyser filmu, nie do końca potrafił utrzymać kontrolę nad
tempem „Legionów”, a w wielu momentach można też odczuć źle
postawione akcenty, np. kiedy na pół godziny zapominamy o
jakimkolwiek wątku miłosnym, ale na koniec znów mamy wierzyć, że
to on był w tym wszystkim najważniejszy. Produkcja jest też o co
najmniej dwadzieścia minut za długa, co jest zresztą wynikiem
wymienionych wcześniej problemów. Najgorsze jest to, że
Gajewskiemu zabrakło wyważenia w elementach kluczowych dla komfortu
śledzenia wydarzeń, a więc w elementach kluczowych, przede
wszystkim, dla widza. Gdyby tylko „Legiony” dostały reżysera,
który potrafiłby zrezygnować z martyrologicznych klisz, tak, jak
Gajewski i umiałby też wyrównać tempo filmu, to prawdopodobnie
dostalibyśmy najlepszą polską produkcję historyczną dwudziestego
pierwszego wieku.
Jestem
zachwycona przekazem „Legionów”, ale wciąż rozczarowała mnie
jednak ich struktura, która uniemożliwia śledzenie losów
bohaterów ze stałym zainteresowaniem. Biorąc pod uwagę wszystkie
wady i zalety, uważam, że tak czy tak, lepiej obejrzeć „Legiony”
niż „Piłsudskiego”. Obie produkcje mają swoje formalne
problemy, ale to ta pierwsza wychodzi z nich, mimo wszystko, obronną
ręką i daje jakąś iskierkę nadziei, że jest jeszcze szansa na
jakościowe kino historyczne w Polsce. Muszę jednak zaznaczyć, że
jest to ten rodzaj tekstu kultury, w którego analizie
ponadnormatywnie ważny jest kontekst gatunkowy, szczególnie ten
charakterystyczny dla naszego narodu.
„Legiony”,
jakie mnie nie do końca usatysfakcjonowały, to jednak wciąż
najlepszy polski film *historyczny po „Mieście 44”.
*nie
biorę pod uwagę filmów, skupiających się na ukazaniu danej epoki
(„Zimna wojna”, „Ida”) ani biografii. Chodzi mi, przede
wszystkim, o kino historyczne.
PS
Proszę, nie zatrudniajcie więcej tego samego aktora do grania
podobnej roli w dwóch filmach w jednym czasie.
Wiecie,
ile mi zajęło wydedukowanie, w którym filmie bohater Grzegorza
Małeckiego wstąpił do Legionów?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz