20 najlepszych albumów 2018 roku
Podsumowanie
2018 roku
zaczynamy od najlepszych albumów. Na samym początku chciałabym
jednak zaznaczyć, że to jest moje subiektywne zestawienie, w którym
pełno jest praktycznie każdegu gatunku muzyki, jakiego słucham –
jazzu, rocka, electropopu etc. Wybrałam to, co grało mi w tym roku
w duszy najbardziej, żebyście i Wy mogli posłuchać, bo może o
niektórych pozycjach z tej listy nawet nie słyszeliście.
20.
The
1975
–
A
Brief Inquiry Into Online Relationships
The
1975 odkryłam przy okazji ich poprzedniego krążka i topki
najlepszych płyt 2016 roku Łukasza Stelmacha. Zakochałam się w
tym brzmieniu od pierwszego usłyszenia. A
Brief Inquiry Into Online Relationships
jest czymś jeszcze lepszym niż I
like it when you sleep, for you are so beautiful yet so unaware of
it.
Czuć tu przede wszystkim większą spójność i szerszą gamę
brzmień. Od The 1975 zaczynam tę topkę, bo to było bardzo
pozytywne zaskoczenie, że udało im się pobić już tak dobry
album.
19.
The
Carters
–
Everything
Is Love
Everything
Is Love to
krążek, który podzielił w tym roku słuchaczy, jak udało się to
potem tylko Grecie Van Fleet. Ja należę do grupy zdecydowanie
zadowolonych z pierwszego podpisanego wspólnym nazwiskiem
projektu Beyoncé i
Jaya-Z. O czym trzeba w przypadku tego albumu wspomnieć to także
strona wizualna. Już teledysk do APESHIT nagrany
w Luwrze zapowiadał, że będzie ostro. The Carters nie
zawiedli – otrzymaliśmy krążek, który idealnie skondensował
możliwości obojga artystów.
18.
Ariana
Grande
–
Sweetener
Sweetener
byłby pewnie wyżej, gdyby nie mój problem z Arianą Grande. To
prawda, że Grande jest znakomitą piosenkarką o skali, o jakiej
można pomarzyć. Ja mam jednak od zawsze problem z jej wizerunkiem i
tego, że zawsze czuję, że wokalistka śpiewa o tym samym – czy
tekst jest smutny, czy wesoły – nie czuję żadnej interpretacji.
Sweetener przełamał tę barierę – może dlatego, że to,
jak do tej pory, najbardziej osobisty projekt Ariany Grande. Co
prawda, wciąż nie jestem jej fanką, ale odbieram nowy krążek
jako coś bardzo jednolitego i złożonego z emocji, których mi u
niej brakowało, a nie jak w przypadku, Dangerous Woman – z
wyobrażeń i powszechnych w muzyce hasełek.
17.
Cardi
B
–
Invasion of Privacy
Nie
lubię Cardi B w wywiadach czy w ogóle gdziekolwiek indziej niż w
muzyce, gdzie ją widziałam. Jeśli miałabym w ogóle stworzyć
listę ludzi popkultury z najbardziej żenującymi sytuacjami w 2018
roku, to Cardi B byłaby pewnie niedaleko dzierżącego pierwsze
miejsce Kevina Spacey. Nie mogę jednak odmówić Invasion of
Privacy bycia świetnym albumem. Cardi B w roli mainstreamowej
raperki sprawdza się o niebo lepiej niż Nicki Minaj. Jej
debiutancki album jest czymś zdecydowanie świeżym i wartym
zapoznania się. Tym bardziej, że artystka weszła na nim w ciekawe
i bardzo udane kolaboracje, m.in. z SZA czy Chance the Rapper.
16.
Dawid
Podsiadło –
Małomiasteczkowy
Należę
do fanów nowej płyty Dawida Podsiadło… a chyba żadnego albumu z
tej listy nie wysłuchałam po raz pierwszy aż tak długo od
premiery. Małomiasteczkowy (singiel) leciał u mnie od razu
po wydaniu, ale Nie ma fal usłyszałam dopiero trzy tygodnie
po wypuszczeniu tej piosenki (yup, nie słucham radia praktycznie
wcale – jeżeli już, to tylko RMF Classic, Radio Zet Gold, Melo
Radio, Trójka i Czwórka – RMF FM to dla mnie jedynie felietony
Olbratowskiego). I tak – to prawda, że temu albumowi brakuje
wyrazistości i innowacji Comfort and Happiness i Annoyance
and Disappointment… przynajmniej w brzmieniu, bo w promocji to
jest złoto najczystsze, ale nie mam uczucia, żeby Podsiadło chciał
na Małomiasteczkowym przekazać cokolwiek większego
muzycznie. Odbieram tę płytę raczej jako manifest złożony z
przemyśleń po rocznej przerwie od mediów i życia publicznego.
Może właśnie dlatego jestem z niej zadowolona.
15.
Mother
Mother
– Dance
And Cry
Mother
Mother czekało z wydaniem
Dance And Cry
jak Zatorski z Pech
to nie grzech.
Te dwa podmioty różnią się jednak jakością, bo Kanadyjczycy ze
swoim nowym krązkiem po raz kolejny pokazali mi, jak dobrze umieją
w indie rock (a mnie jest do wszystkiego, co ma gdzieś wpisane
indie, poza filmami, bardzo trudno przekonać). Album
odznacza się ogromną różnorodnością – jest energiczne,
tytułowe Dance
And Cry,
ale i spokojne, gitarowe Only
Love.
Polecam zapoznać się z tą pozycją, bo w Polsce jest o tym zespole
zdecydowanie za cicho, a to już jednak siódmy krążek.
14.
Sigirid
–
Raw
EP
Czas
na jedyną EP-kę w tym zestawieniu. Sigrid odkryłam przypadkiem na
Facebooku. Zobaczyłam filmik z jednego z jej koncertów i z miejsca
zakochałam się w tym klimacie. Jak ten album buja – w
szczególności otwierające i tytułowe, Raw. Najciekawsze
jest to, że możemy na artystkę popatrzeć jeszcze z perspektywy
niewydania LP i czegokolwiek innego. To po prostu świetnie
śpiewająca dziewczyna z umiejętnościami kompozytorskimi i
niesamowitą energią.
13.
The
Struts
– Young
& Dangerous
The
Struts odkryłam całkiem niedawno, ale z miejsca pokochałam całym
sercem. Tego szukałam w rocku ostatnich lat już od dłuższego
czasu, a nie mogłam znaleźć. Nie należę do hejterów Greta Van
Fleet, ale jechanie na brzmieniu innego zespołu (nota bene
wybitnego) nie jest niczym odkrywczym i ich Anthem
of the Peaceful Army
szybko zamieniałam na Dazed
and Confused.
Z The Struts było inaczej. Jest tu dużo inspiracji z twórczości
weteranów rocka, ale nikt nikogo nie udaje, nie próbuje być na
siłę kolejnym Plantem czy Pagem. Szczere granie – po prostu.
12.
The
Dumplings –
Raj
Raj
to pierwsza płyta The Dumplings w pełni po polsku. Elektropopowy
duet miał bardzo twardy orzech do zgryzienia, bo jednak to właśnie
po poprzednim albumie, Sea You Later, usłyszało o nich
najwięcej Polaków. Oczekiwania były ogromne. The Dumplings nie
zawiedli. Raj to krążek o wiele mocniej ugruntowany na
elektropopowych brzmieniach – alternatywy nie ma tu już po co
szukać. Trzeba wspomnieć również, że Raj to bardzo
przemyślany projekt – i w tym wygrywa z Sea You Later.
11.
Shawn
Mendes
–
Shawn
Mendes
Uwielbiam
Shawna Mendesa – zarówno osobowościowo, jak i muzycznie. Jeśli
miałabym wybrać jakiegoś młodego artystę, w którego najmocniej
wierzyłam od wydania debiutanckiego krążka, to byłby to właśnie
on. Po nieco szczeniackim Handwritten i bardzo komercyjnym
Illuminate przyszedł czas na coś poważnego, bo album
sygnowany imieniem i nazwiskiem Mendesa. Przyznam szczerze, że po
ukazaniu się In My Blood byłam trochę rozczarownana – to
jest znowu to samo, ale Lost In
Japan, Where Were You In The Morning? i wreszcie
najlepsze z płyty – Nervous – uspokoiły mnie i na krążek
czekałam z niecierpliwością. Shawn Mendes szuka na nim nowszych
brzmień i ten album nie trąci komerchą ani na moment (no może
poza In My Blood) – przede wszystkim bardzo dużo tu funku,
a duety z Julią Michaels i Khalidem stanowią ciekawe przełamanie.
10.
Cécile
McLorin Salvant
– The
Window
Zdobywczyni
Grammy za najlepszy wokalny album jazzowy w 2018 roku po raz kolejny
wspina się na wyżyny swoich możliwości. Choć The Window
nie przypadło mi do gustu aż tak, jak Dreams and Daggers, to
nie można Salvant odmówić znakomitych umiejętności wokalnych i
co ważne w jazzie – improwizacyjnych. Jej najnowszy krążek jest
o wiele spokojniejszy i bardziej jednolity niż jej poprzednie
produkcje. Może być dla niektórych przez to nudny, ale dla mnie
jest przede wszystkim kojący i uspokajający. Cécile
McLorin Salvant obserwuję
już od dłuższego czasu, a The
Window
udowodniło mi tylko, że robię to zdecydowanie słusznie.
9.
J.
Cole
– KOD
J.
Cole to kolejny artysta, po którego nowej produkcji nie spodziewałam
się cudów, ale nie z powodu zwątpienia w jego możliwości, tylko
ponieważ ma on już na koncie jeden album – 4
Your Eyez Only
– jaki wydawał się być dla mnie idealnym magnum opus. Ale nie –
KOD
udało się przebić poprzednika z wielką klasą. O wiele więcej na
tym krążku różnorodności. Serducho czuć od pierwszego do
ostatniego kawałka, a tekstowego „mięcha” nie brakuje. J. Cole
dotyka tu trudnych tematów społecznych, ale bierze je na bary
szczerze i blisko. Jego wrażliwości brakowało mi trochę na
DAMN.
Kendricka, jednej z moich płyt 2017, ale z drugiej strony po 4
Your Eyez Only
brakowało ostrzejszego przekazu Lamara, więc mogliby się tak
zamieniać z wydawaniem płyt – raz jeden, raz drugi.
8.
Kamasi
Washington – Heaven and Earth
Nie
spodziewałam się, że Kamasi Washington zdoła pobić The Epic.
Już tamten krążek był przecież wybitny. Na Heaven and Earth
kompozytor wspina się jednak na kolejne wyżyny swoich możliwości
i robi coś jeszcze lepszego niż te trzy lata temu. Zaczynając od
bujającego i wpadającego w ucha, a na dodatek przemyślanego w
każdym calu Fists of Fury, a kończąc na bardzo emocjonalnym
Will You Sing?, Kamasi ani na moment nie traci swojego
kompozytorskiego zacięcia. Jeśli nie siedzicie w jazzie, może to być dobra pozycja do zapoznania się z nowymi
formami tego gatunku, bo ostatnio jest tam ciekawie.
7.
Robyn – Honey
To
był rok wielkich powrotów do brzmień lat osiemdziesiątych czy
dziewięćdziesiątych. Robyn ze swoim wyglądem niczym Marie
Fredriksson czy Annie Lennox oraz rytmami urwanymi z końcówki XX
wieku nie była więc jedyna. Artystka wróciła po czterech latach z
krążkiem, który powinien zadowolić większość słuchaczy, bo
piosenki na Honey różnią się zarówno przekazem, jak i
charakterem czy emocjonalnością. To płyta, na jaką zdecydowanie
było warto czekać.
6. Esperanza Spalding – 12 Little Spells
Idoli ocenia się strasznie trudno i wiem to nie od dziś. Tym bardziej, że miałam okazję widzieć miesiąc temu Esperanzę na koncercie w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu i wywarła na mnie wtedy ogromne wrażenie. Z 12 Little Spells artystka wyskoczyła jednak dość niespodziewanie – najpierw transmitując na swoim fejsbukowym profilu teledyski do niektórych kompozycji, a potem ogłaszając premierę płyty i wreszcie szybko ją wydając. Ostatnim projektem Esperanzy było eksperymentalne Exposure, którego powstawanie również dało się przez siedemdziesiąt siedem godzin oglądać na jej profilu. Exposure nie było jednak niczym więcej niż tylko eksperymentem. Co innego poprzedni album Spalding, czyli Emily's D+Evolution, który szturmem wtargnął w moje serce i do dziś go nie puścił. Trudno porównać 12 Little Spells do Radio Music Society czy Chamber Music Society (bo do Esperanzy bym już w ogóle nie próbowała), bo jest to coś zupełnie świeżego w karierze artystki. Krążek skupia się przede wszystkim na pięknie cielesności i bycia człowiekiem. Spalding stara się tu przekazać z charakterystyczną dla siebie czułością wszystkie emocje towarzyszące doświadczaniu miłości, dotyku czy ciepła. Robi to znakomicie. Nie mam uwag.
5.
Kali Uchis – Isolation
Debiutancki
krążek Kali Uchis szturmem zdobył przemysł muzyczny. Na Isolation
artystka zmierzyła się zresztą ze swoimi najcięższymi
przeżyciami, których miała masę. Jak na zaledwie dwadzieścia
cztery lata, słychać tutaj bardzo dużą spójność i świadomość.
Tekstowo jest tutaj o wszystkim – o trudnym dzieciństwie, o
seksualności, o mitach popkultury, o zepsuciu świata. Klipy
promujące single (np. After The Storm czy Tyrant) to
już w ogóle estetyczne cudeńka, które można podziwiać. Będę
obserwować tę artystkę, bo zapowiada się niesamowicie.
4.
Various Artists
– A Star Is Born OST
Pisząc ten ranking zauważyłam,
że ścieżka dźwiękowa do A Star Is Born lepiej
pasuje do porównania ze zwykłymi albumami niż instrumentalnymi
poematami do First Mana czy Isle of Dogs. To
po prostu krążek wyprodukowany w ten sam sposób, jak każdy inny.
Piosenki nie muszą pasować do fabuły tekstem. Jeśli Ally grana
przez Lady Gagę ma śpiewać pop, to nawet w smutnej scenie śpiewa
radiową, energiczną piosenkę. Jedynie I'll Never Love
Again stanowi tu wyjątek. Oceniam więc tę płytę, jak
gdybym oceniała soundtrack Queen do Flasha Gordona. W
przypadku A Star Is Born to właśnie Lady Gaga była
głównym mózgiem operacji: muzyka. Udało jej się we współpracy
z m.in. Markiem Ronsonem czy Diane Warren stworzyć takie perełki,
jak Shallow, I'll Never Love Again czy Why Did
You Do That?. Projekt miał też kilku autorów siedzących na co
dzień w muzyce country. I tak Jason Isbell napisał
wzruszające Maybe It's Time, a Lukas Nelson, razem z
Bradleyem Cooperem, cudowne, otwierające film Black Eyes, a także moje ukochane Alibi.
Soundtrack zdecydowanie do zapamiętania i posłuchania – nawet
jeśli nie wiecie o co chodzi w filmie.
3.
ROSALÍA – El Mal Querer
Uwielbiam
muzykę, która jest tak bardzo wpisana w kulturę jakiegoś kraju,
ale równocześnie nie staje się folklorem, tylko nadaje nowy ton
starym brzmieniom. ROSALÍA zrobiła to z flamenco. El Mal Querer
to krążek przepełniony energią i przeróżnymi kombinacjami
instrumentarium. Rozpoczynając od chyba najbardziej uwielbianego,
mocnego MALAMENTE, a kończąc na spokojnym A NINGUN
HOMBRE, hiszpańska wokalistka przedstawia nam całą gamę
swoich spojrzeń na flamenco. Płyta, o której w Polsce było dość
cicho, a którą zdecydowanie warto poznać.
2.
U.S. Girls – In
a Poem Unlimited
U.S.
Girls to trwający od 10 lat samodzielny projekty amerykańskiej
wokalistki i producentki, Meghan Remy. Pod tym pseudonimem wydała
ona już 7 albumów. Żaden nie miał jednak aż takiego przebicia,
jak In
a Poem Unlimited.
Od M.A.H. -
hymnu przeciwko gloryfikacji prezydentury Baracka Obamy w aranżacji w klimatach
disco po dość spokojniejszą, pochylającą się nad miejscem
człowieka w świecie pełnym mediów, polityki i
kłamstw, Rosebud – nowy
krążek U.S. Girls to wreszcie skondensowanie wszystkiego, co
artystka chciała do tej pory przekazać swoim projektem. Poza tym –
czuć ten vibe Sandry Cretu.
1.
Janelle Monáe - Dirty
Computer
Album, który oczarował mnie w tym roku najbardziej. Zresztą Janelle Monáe już nie pierwszy raz pokazała mi, że bardzo dobrze rozumiemy się muzycznie. Bardzo dobrze słychać tu inspiracje Princem – nie tylko jego muzyką, ale w ogóle jego osobą. Zresztą artysta przyłożył jeszcze za życia rękę do najlepszego kawałka z Dirty Computer, czyli Make Me Feel. Tekstowo, Monáe mierzy się tutaj ze swoją kobiecością, seksualnością, marzeniami i słabościami. Trudno będzie jej przebić ten krążek, bo nie ma tu ani jednej fałszywej nuty, a poza solowymi cudeńkami są też tutaj świetne kolaboracje z Zoë Kravitz, Pharellem Williamsem, Brianem Wilsonem i Grimes.
A
jakie nowości leciały u Was w 2018 roku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz