Gdzieś w kabinie Neila Armstronga - między Ziemią a Niebem - "Pierwszy człowiek" (2018)



Damien Chazelle wyrósł po “Whiplash” i “La La Landzie” na jednego z najzdolniejszych reżyserów młodego pokolenia. Jako wielbicielka obu jego poprzednich filmów na “Pierwszego człowieka” wyczekiwałam dość niecierpliwie. Tym bardziej, że to pierwsza produkcja, w której ten twórca nie skupia się na miłości ludzi do muzyki czy filmu, ale raczej do nauki czy też w ogóle poznawania świata. Do tego Chazelle postanowił nie brać się tym razem za swój oryginalny scenariusz, ale przenieść na ekran tekst Josha Singera, laureata Oscara za rewelacyjne “Spotlight” i autora jednego z najnudniejszych skryptów, jakie istnieją na tej Ziemii, czyli tego do “Czwartej władzy”. Opowieść miała się opierać na prawdziwej historii Neila Armstronga – pierwszego człowieka na Księżycu. Czy Chazelle sprawdził się w zadaniu, w którym czekało na niego tyle nowych wyzwań?

"Pierwszy człowiek", jak już pisałam wcześniej, to film biograficzny o Neilu Armstrongu. Tym razem, inaczej niż w przypadku "Bohemian Rhapsody" nie napiszę Wam, ile z tego, co jest tutaj przedstawione, jest prawdą, bo samą osobą słynnego astronauty nigdy się jakoś nie interesowałam. Wracając do fabuły, rozpoczyna się ona w momencie testów X-15 oraz śmierci jego malutkiej córeczki. Film następnie przedstawia losy Armstronga w projekcie Gemini 8 oraz także samym jego miejscu w Apollo. Wypada się w tym momencie zatrzymać, żeby nie napisać przypadkiem za dużo.

"First Man" to totalny przełom w twórczości Chazelle. Nic o miłości do sztuki wyrażanej poprzez jej tworzenie... tylko Ryan Gosling w kosmosie.

Sam film płynie sobie dość wolnym tempem. Nie ma tu miejsca na nagłe zwroty akcji. Chazelle chce dać swojemu bohaterowi jak najwięcej czasu na uporanie się z traumami, lękami czy presją związanym z tak poważną wyprawą, jak lot na Księżyc. Podczas seansu wciąż jednak zadawałam sobie pytanie, czy reżyser nie daje aby Armstrongowi tego czasu za dużo. Głównym problemem w kontekście metrażu i powolnego tempa filmu jest, niestety, Ryan Gosling w głównej roli. Moim zdaniem, to dość duży miscast, bo choć uwielbiam tego aktora w wywiadach czy w niektórych rolach nieodtwórczych, to jest to chyba ostatnia osoba na tym świecie na jakiej barkach postawiłabym tak mało dynamiczną historię, jaką Chazelle i Singer sobie tu zaplanowali. Trzeba było zdecydować się na jedno - albo Gosling, albo powolna historia. "First Man" wypadł, niestety, dość nużąco, szczególnie w środku. I to właściwie jedyna wada tego filmu. Tak krótko opisana, ale równocześnie bardzo dająca w kość w trakcie seansu. Na szczęście Chazelle wie, jak wywołać odpowiednie emocje obrazem, przez co wiedząc już, że Armstrong wylądował na Księżycu i szczęśliwie wrócił na Ziemię, nawet ziewając chwilami pod czas oglądania "Pierwszego człowieka", zostajemy jednak z bagażem wielkich wzruszeń, a guli z gardła trudno pozbyć się jeszcze długo po wyjściu z sali.

Największy problem "Pierwszego człowieka" można bez problemu opisać w trzech słowach: 1. RYAN 2. GOSLING 3. Metraż
Owa gula w gardle potrafi również powrócić za każdym razem, kiedy tylko usłyszycie fragment niezwykle kantylenowego soundtracku Justina Hurwitza. Już widzę, jak za kilkanaście-kilkadziesiąt lat ten człowiek będzie wielką legendą muzyki filmowej. Kompozytor dobrał tak dobre brzmienia, aby jak najlepiej zamknąć nas w hermetycznym świecie Armstronga.  Tym samym Hurwitz niespodziewanie wyprzedził na liście moich faworytów do Oscara za najlepszą muzykę oryginalną Alexandra Desplat z jego "Isle of Dogs", bo takiej muzyki bym się po nim ani po "First Man" nie spodziewała. Na pochwałę zasługuje, oczywiście, Linus Sandgren, autor  zdjęć do tego filmu. Razem z Damienem Chazelle zdecydowali się wystylizować go na lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, a do tego jeszcze nagrywać bohaterów z perspektywy charakterystycznej dla produkcji dokumentalnych. Obraz jest więc ziarnisty, umieszczono tu dużo zbliżeń na twarze bohaterów, co sprawiło, że historia Armstronga jest bardziej intymna. 

Każdy z bohaterów "Pierwszego człowieka" musi zderzyć się z liczbą ofiar, jakie misje Apollo niosą za sobą i zapytać się, czy wyprawa na Księżyc jest warta żyć tylu ludzi.


Spotkałam się już wiele razy w Internecie ze stwierdzeniem, że "Pierwszy człowiek" przedstawia wyprawę na Księżyc bardziej w skali mikro niż makro. Zgadzam się z tym w stu procentach i uważam wręcz, że jest to jedna z jego największych zalet. Chazelle i Singer nie skupiają się tu zbytnio na wygłaszaniu patetycznych haseł przez swoich bohaterów, ale dają im przestrzeń na zrozumienie, jak wiele jednostek musi ponieść śmierć, aby ten jeden człowiek mógł stanąć na Księżycu. Wyłania nam się tu więc obraz amerykańskiego społeczeństwa, które domaga się od NASA zaprzestania wypraw finansowanych z pieniędzy podatników, obraz rodzin zmarłych tragicznie astronautów, które żyjąc w nadziei, że ich nazwiska będą wiwatować za kilka lat na każdym święcie narodowym w USA, nagle muszą sobie poradzić z wielką pustką. Wreszcie twórcy skupiają się na samych Armstrongach: Neilu, niemogący sobie poradzić po śmierci córki, zamyka się w sobie i rzuca się w wir pracy dającej okazję do wypełnienia swojej misji i pożegnania się z traumą "w innym świecie", Janet (swoją drogą, brawurowo graną przez Claire Foy), która nie mając przy swoim boku stabilnego emocjonalnie i zawodowo męża, sama nie ma czasu pogodzić się z utratą dziecka, bo musi zajmować się kolejnym trojgiem: dwojgiem synów... i właśnie Neilem. Żadna z tych postaci nie jest pewna, czy misje Apollo mają po tylu stratach jeszcze jakiś sens, a do tego wokoło unosi się jakaś atmosfera śmierci. Reżyserowi tego filmu udało się osiągnąć tak świetny efekt wykańczającej człowieka samotności dzięki muzyce, zdjęciom, Claire Foy i paradoksalnie - właśnie dzięki Goslingowi, który po obejrzeniu kilku wywiadów z Armstrongiem faktycznie wydaje się być jedynym racjonalnym wyborem do tej roli. Szkoda tylko, że wciąż nuży przy tak długim metrażu...

Z postacią Janet Armstrong mam równocześnie mój feministyczny problem. Nie lubię tego typu postaci. Kobiet, które były tak niezwykle charakterne, ale przedstawia się jego głównie jako ramię do oparcia się dla naszej cudownej męskiej jednostki albo niemogącej pogodzić się z traumą, albo w pewien sposób zaburzonej lub o specyficznej osobowości, albo odkrywającej swoją seksualność (patrz: Mary Austin w "Bohemian Rhapsody"). Tym bardziej, że sama Claire Foy jest aktorką grającą przez ostatnie kilka lat główną rolę w serialu, który ten schemat w mistrzowskim stylu przełamuje, a oprócz tego z wielką pieczołowitością skupia się na tym, jak szkodliwa dla naszej cywilizacji jest toksyczna męskość i maniakalna wręcz potrzeba postawienia mężczyzny w centrum każdego większego wydarzenia czy też mniejszego - życia kobiety.

Tak bardzo lubię Claire Foy w tym filmie. Jednocześnie przez długi metraż "First Mana" widać po niej nawet bardziej niż po Mary Austin w "Bohemian Rhapsody" umieszczenie jej w roli jakiejś tam odmiany waiting woman, której potrzeby i pragnienia zostaną wypełnione dopiero, kiedy mężczyzna jej życia odnajdzie stabilizację. Jednocześnie twórcy nie próbują jakoś bardzo wgłębiać się w to, co czuje sama Janet.
"First Man" to film, który mimo wszystko, warto zobaczyć. To przede wszystkim niesamowite przeżycie audiowizualne oraz emocjonalne. Od siebie, żyjącej w środowisku nietolerującym aktorstwa Ryana Goslinga, mogę jeszcze dodać, że jest to chyba najgorsza produkcja do obejrzenia, aby przekonać się do tego aktora.

"Pierwszy człowiek" to moim zdaniem, jednak najgorsze dzieło w karierze Chazelle'a (ale gość jest dobry - jego najgorszy film to wciąż produkcja bardzo dobra). Wydaje mi się (podkreślam, że to są tylko moje przypuszczenia), że na początku zdjęć reżyser nie wiedział jeszcze do końca, jak ugryźć tak nowy dla siebie temat i być może to spowodowało pewne przestoje. Trzeba pamiętać również, że to nie jest pierwszy raz, kiedy pozwala on swoim bohaterom tak wolno przeżywać traumę. W poprzednich produkcjach to po prostu lepiej działało.


Dajcie znać, jak Wam podobał się "Pierwszy człowiek"!


1 komentarz: