"Legiony", czyli dwóch chłopców, dziewczyna - wojenna rodzina

"Legiony", czyli dwóch chłopców, dziewczyna - wojenna rodzina



Historia Polski zasługuje na dobre filmy. Niestety, w ostatnich latach, choć można mówić o świetnych przedstawieniach danych epok, to rzadko kiedy trafiała się produkcja, która z szacunkiem ukazywała jakieś konkretne wydarzenie czy postać historyczną. Ostatnim relatywnie satysfakcjonującym przypadkiem było „Miasto 44”, ciepiące, oczywiście, na wiele typowych dla filmów historycznych przypadłości, ale mimo to, odnajdujące swój własny charakter w morzu opowieści o Powstaniu Warszawskim. Rok 2019 przyniósł nam nie jeden, a nawet dwa filmy o wydarzeniach, jakie miały miejsce na naszych terenach na początku XX wieku, czyli „Piłsudski” i „Legiony”. Ten pierwszy to o wiele dłuższy temat niż historia młodych legionistów, bo biografia Józefa Piłsudskiego posiada wady charakterystyczne zarówno dla filmów historycznych, jak i biograficznych. Ten drugi jest za to, kolejnym po „Mieście 44” przedstawicielem gatunku „trójkąt miłosny w czasach zarazy” i właśnie z tą produkcją dzieli najwięcej cech – zarówno tych pozytywnych, jak i tych negatywnych.


Żołnierze Legionów Polskich odnajdują w lesie granego przez Sebastiana Fabijańskiego Józka, o którym nie wiadomo za wiele. Jedyne, co Józek chce wyjawić to swoje pragnienie wyjazdu do Łodzi. Wskutek splotu pewnych wydarzeń chłopak znajduje się w niemalże w samym centrum celu ataku wojsk rosyjskich. Tam okazuje się, że dzięki swojemu doświadczeniu w armii tegoż zaborcy, Józek wie jak poradzić sobie w tak ekstremalnej sytuacji – zabija snajpera w bezpośredniej walce na miejskiej wieży. Od tej pory Stanisław „Król” Kaszubski, jeden ze starszych żołnierzy, grany przez Mirosława Bakę, zaczyna widzieć w nim jedną z młodych nadziei Legionów Polskich i nadaje mu nazwisko-pseudonim „Wieża”. W tym samym czasie obserwujemy rozwijające się uczucie pomiędzy Olą a Tadkiem, postaciami Wiktorii Wolańskiej i Bartosza Gelnera. Jak to w czasie wojny bywa, nikt nie może czuć się pewnie i bohaterowie muszą przyzwyczaić się do ciągłych przeszkód, jakie od tej pory będą się pojawiać na ich drodze.


Oczywiście, trójkąt miłosny w „Legionach” rozgrywa się na podobnej zasadzie, jak w wielu innych filmach historycznych, np. w „Pearl Harbour”. Dziewczyna i chłopak się kochają, planują wspólną przyszłość. Gdzieś tam z boku jest w tym czasie też „ten drugi”. W pewnym momencie chłopak wyjeżdża na front, przychodzi informacja o śmierci, dziewczyna jest przygnębiona, a jej światełkiem w mroku staje się „ten drugi”. Rodzi się nowe uczucie, wcale nie gorsze, dające nowe plany i nowe nadzieje. Sytuacja komplikuje się, kiedy okazuje się, że chłopak w rzeczywistości żyje. Dla widza jest to przypadek o tyle skomplikowany, że nie ma tu lepszego związku ani gorszego, nie ma tu lepszej ani gorszej opcji. Jest tylko opcja 1 i opcja 2 – w „Legionach” są to Józek „Wieża” i Tadeusz Zbarski. Wątek miłosny wręcz pływa w niedociągnięciach, np. nie jest nam dane zobaczyć chociaż jednej rozmowy między Tadkiem a Olą lub między Józkiem a Olą. Muszę jednak przyznać, że to właśnie dzięki niemu zostajemy odczarowani z wpisanej wręcz w naszą narodową tożsamość martyrologii, a przy wszelkich aktach poświęcenia twórcy największy nacisk kładą na to, co poświęcenie dla wolności kraju odbiera. Kiedy Zbarski zostaje przeniesiony do innego oddziału, co jest równoznaczne z wyjazdem na front, nie jest do tego wcale pozytywnie nastawiony. W tym momencie najchętniej zostałby przy swojej miłości, która nie może się podnieść po akcji, w jakiej śmierć poniosła jej przyjaciółka. Kiedy Bartosz Gelner zgłasza ten fakt do granego przez Antoniego Pawlickiego Jerzego Kisielnickiego, ten odpowiada niczym dyrektor współczesnej korporacji, że ma na pocieszenie piętnaście minut, po czym wyruszy na front. Nie widać w tym gloryfikacji heroizmu. Tak samo, jak nie widać jej w scenie zabicia przez Józka „Wieżę” rosyjskiego żołnierza. Od razu wiemy, że zdolność bohatera do takich działań jest efektem przeżyć, które postawiła na jego drodze wojna i tak naprawdę w pierwszej kolejności broni się on w tej sytuacji jako jednostka, a nie jako obrońca Polski. Jeśli chodzi o młodych legionistów, to twórcy filmu stawiają sprawę ich niezłomności jasno – żyją w czasach wojny i mają wiele marzeń i planów, ale chcą wolnej ojczyzny, więc postanawiają oddać młodość w szczytnym celu. Bohater Fabijańskiego nie ma od początku takiego nastawienia. On już przeżył swoje w armii i teraz chce pojechać do Łodzi i żyć sobie normalnie bez walki. Niestety, jeszcze nie czas na takie pragnienia, więc również on musi odnaleźć w walce o niepodległość swoją ideę. Idealnym równoważnikiem jest postać grana przez Mirosława Bakę, dla którego wolna Polska jest celem najwyższym i ani mu się śni z niego zrezygnować bez znaczenia jak wysoka byłaby cena.

Widać, że „Legiony” swoje kosztowały. Sekwencja batalistyczne robią jednak wrażenie. Co ważne, dużą wagę przyłożono do tego, aby najważniejszy był w nich brud, piach i bałagan. Nie wszystkie efekty specjalne wyglądają jednak naturalnie. Mamy potrójny wielki wybuch, po którym można uznać, że faktycznie wydano na niego dużo pieniędzy, ale jest zbyt patetyczny, zważywszy na to, jakich scen twórcy starali się dotąd uniknąć.


W tym momencie pora zakończyć wymienianie pozytywnych aspektów „Legionów”. Jak widzicie, jest to produkcja niepowielająca wielu błędów kina historycznego, ale nie znaczy to, że nie posiada ona żadnych innych wad. Po pierwsze Dariusz Gajewski, reżyser filmu, nie do końca potrafił utrzymać kontrolę nad tempem „Legionów”, a w wielu momentach można też odczuć źle postawione akcenty, np. kiedy na pół godziny zapominamy o jakimkolwiek wątku miłosnym, ale na koniec znów mamy wierzyć, że to on był w tym wszystkim najważniejszy. Produkcja jest też o co najmniej dwadzieścia minut za długa, co jest zresztą wynikiem wymienionych wcześniej problemów. Najgorsze jest to, że Gajewskiemu zabrakło wyważenia w elementach kluczowych dla komfortu śledzenia wydarzeń, a więc w elementach kluczowych, przede wszystkim, dla widza. Gdyby tylko „Legiony” dostały reżysera, który potrafiłby zrezygnować z martyrologicznych klisz, tak, jak Gajewski i umiałby też wyrównać tempo filmu, to prawdopodobnie dostalibyśmy najlepszą polską produkcję historyczną dwudziestego pierwszego wieku.



Jestem zachwycona przekazem „Legionów”, ale wciąż rozczarowała mnie jednak ich struktura, która uniemożliwia śledzenie losów bohaterów ze stałym zainteresowaniem. Biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety, uważam, że tak czy tak, lepiej obejrzeć „Legiony” niż „Piłsudskiego”. Obie produkcje mają swoje formalne problemy, ale to ta pierwsza wychodzi z nich, mimo wszystko, obronną ręką i daje jakąś iskierkę nadziei, że jest jeszcze szansa na jakościowe kino historyczne w Polsce. Muszę jednak zaznaczyć, że jest to ten rodzaj tekstu kultury, w którego analizie ponadnormatywnie ważny jest kontekst gatunkowy, szczególnie ten charakterystyczny dla naszego narodu.

Legiony”, jakie mnie nie do końca usatysfakcjonowały, to jednak wciąż najlepszy polski film *historyczny po „Mieście 44”.

*nie biorę pod uwagę filmów, skupiających się na ukazaniu danej epoki („Zimna wojna”, „Ida”) ani biografii. Chodzi mi, przede wszystkim, o kino historyczne.

PS Proszę, nie zatrudniajcie więcej tego samego aktora do grania podobnej roli w dwóch filmach w jednym czasie.

Wiecie, ile mi zajęło wydedukowanie, w którym filmie bohater Grzegorza Małeckiego wstąpił do Legionów?

"Wszystko dla mojej matki", czyli o celu jako najważniejszej ludzkiej potrzebie

"Wszystko dla mojej matki", czyli o celu jako najważniejszej ludzkiej potrzebie



Jak ja lubię pisać o debiutach! Czasami reżyserzy i reżyserki na ich etapie są jeszcze nieokrzesani, czasami potrafią przeskoczyć jakiekolwiek oczekiwania. Tak było dwa lata temu w przypadku Jagody Szelc i „Wieży. Jasnego dnia”. Niby pierwsza pełnometrażowa produkcja fabularna młodej artystki, ale równocześnie to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Z tegorocznych debiutów na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni największe oczekiwania miałam co do „Wszystko dla mojej matki” Małgorzaty Imielskiej. Imielska ma, co prawda, bardzo bogatą dokumentalną filmografię, co również widać w jej najnowszym dziele.


Grana przez Zofię Domalik Ola mieszka od roku w zakładzie poprawczym dla dziewcząt, do którego trafiła z domu dziecka za liczne ucieczki i kradzieże. Matka zostawiła ją tam dla kariery lekkoatletycznej. Ola ma po niej jedynie kamerę z filmem ze swojego dzieciństwa. Teraz ambicją Oli jest ćwiczyć lekką atletykę i dojść do takiego poziomu, aby jej matka ją wreszcie dostrzegła. Ten punkt wyjścia jest jednak jedynie stelażem fabularnym, za pomocą którego Imielska chce opowiedzieć o pustce, beznadziei, poszukiwaniu miłości i wszystkich grzechach polskiego systemu resocjalizacji. Każda z dziewczyn ma jakiś cel. Jedna chce urodzić dziecko i oddać je matce na wychowanie, druga zebrać pieniądze na leczenie brata, a jeszcze inna powiedzieć wreszcie rodzicielce o gwałcie, który był przyczyną morderstwa, jakiego dokonała. Każda z nich kiedyś w końcu wyjdzie przecież z zakładu i będzie musiała żyć z galerią traum, które przeżyły. Reżyserka już w pierwszych scenach zaznacza, że w tej historii będziemy się skupiać na uczuciach bohaterek, jakie znalazły się w tym miejscu w życiu tylko dlatego, że urodziły się w takich, a nie innych rodzinach. Szansą dla nich jest często miesięczny wyjazd do jakiejś bezdzietnej rodziny, co przytrafia się Oli, ale i przy wysyłaniu dziewczyn na takie wyprawy trzeba je ludziom wcisnąć, niczym gorszy towar na targu. Ola o tym wie. Ola wręcz sama zachęca pewną parę do wzięcia jej na miesiąc, bo spod Olsztyna, gdzie mieszkają, mogłaby łatwiej znaleźć swoją biologiczną matkę.


Imielska jest tak niezwykle świadoma tego, z czym muszą mierzyć się nastolatki z trudną przeszłością. Wiele było jednak już w Polsce twórców, którzy próbowali podjąć temat młodzieńczych błędów i rozterek, kiedy nie masz za bardzo nikogo, od kogo możesz się nauczyć normalnego życia. Dawno nie widziałam jednak tak humanistycznego obrazu o losach trudnej młodzieży w Polsce. Reżyserka wybiera na główną bohaterkę dziewczynę, jaka wiele lat temu obrała sobie za cel odkrycie prawdy o tym, co trzyma ją jeszcze w przeszłości. Przez cały film możemy się jednak zastanawiać, czy aby na pewno motywacją Oli jest poznanie matki. Imielska wysnuwa w swoim debiucie fabularnym pewien wniosek na temat człowieczeństwa: co by się nie stało, każdy potrzebuje jakiegoś celu.


Najważniejszym, co twórczyni „Wszystko dla mojej matki” chce nam przekazać, jest jednak jej oburzenie polskim systemem resocjalizacji. Systemem niezwykle wadliwym, w którym niekoniecznie jest szansa na jakąkolwiek zmianę. Zakład nie posiada w końcu zbyt wielu pracowników, jakim naprawdę zależy na zmianie życia dziewczyn, a kiedy tylko przybywa jakaś nowa, okazuje się, że pomimo trudności i zła, kryjącego się za drzwiami ośrodka, przebywanie tam, to najlepsze, na co ma szansę i tylko tu znajdzie zrozumienie. Nawet jeśli poza tymi dobrymi, znajdzie też takich, którzy będą chcieli wykorzystać to, jak mało możliwości mają dziewczyny z zakładu poprawczego.

Świat nie chce przecież u siebie trudnej młodzieży.
Świat nie chce uczyć przystosowania jej do normalnego życia.
Świat nie chce wychowania i inkluzji do społeczeństwa

Świat chce kary za życie, które nie jest winą żadnej z nastolatek.

Bo świat chce mieć kogoś gorszego.
Kogoś, kogo będzie łatwiej wykorzystać.

Imielska nie chce takiego świata.

Imielska szuka świata, w którym społeczeństwo trudnej młodzieży społeczeństwem

Imielska, niczym Borszewicz, szuka świata, w którym człowiek człowiekowi człowiekiem.

Co Vega ma do powiedzenia o polityce w swojej "Polityce"?

Co Vega ma do powiedzenia o polityce w swojej "Polityce"?



Patryk Vega jest jednym z najciekawszych zjawisk popkultury współczesnej Polski. Większość jego filmów spotyka się z powszechną krytyką, ale mimo to, na każdy z nich czeka się jak na świeże bułeczki. Trzeba przyznać, że droga do ukształtowania charakterystycznego dla tego twórcy stylu była dość wyboista i zawierała w sobie brutalne rozprawy z polskimi służbami („Pitbull”, „Służby specjalne”), żenujące próby rozbawienia widowni („Ciacho”, „Last Minute”), polskie exploitation o tym, jak głupi są nasi gangsterzy („Pitbull: Nowe porządki”, „Pitbull: Niebiezpieczne kobiety” i dwie części „Kobiet Mafii”) i wreszcie kino niby-zaangażowane („Botoks”). To właśnie ten ostatni film, mający pokazywać wszystkie grzechy polskiej służby zdrowia, a w rzeczywistości będący antyaborcyjną i antymedyczną propagandą, obraźliwą nie tylko dla medyków i ratowników, ale także dla całego społeczeństwa, wywołał w kraju największe oburzenie. Zrobił też najwięcej hałasu. Od tego filmu nazwisko Patryka Vegi było równoznaczne z jakąś kontrowersją, spowodowaną nie tyle przez same elementy składowe produkcji, ale mistrzowski marketing twórcy. No bo kto nie słyszał o scenie seksu z psem czy obrazie martwego płodu zrobionego w CGI? Nawet jeśli ostatecznie okazywało się, że poza swoim antyaborcyjnym manifestem, „Botoks” nie prezentował nic odkrywczego, a same sceny były zbiorkiem sprośnych żarcików, znanych dobrze wszystkim Polakom. „Polityka” była reklamowym samograjem. Krytyka polskiej sceny politycznej nie jest ani trudna, ani oryginalna. Różnią się tylko sposoby, w jaki uprawiamy ową krytykę – jedni wybierają spojrzenie iście tragiczne, inni komiczne, a jeszcze inni tragikomiczne. Prym wiodą od lat, oczywiście, kabarety, które mają być komiczne, ale niestety, wychodzi im to żenująco lub znośnie, ale w końcu nudno, jak było w przypadku „Ucha prezesa”. No właśnie – pierwszą rzeczą, nad jaką się zastanawiałam, kiedy Vega ogłosił produkcję „Polityki”, było to, jaki charakter nada wydarzeniom. Po zwiastunie wydawało się, że najbliżej temu będzie do tragikomizmu. Tak, mnie trailer tego filmu naprawdę się podobał. Miałam już pewne obawy, ponieważ wiem, że reżyser potrafi pokazać wszystkie najlepsze sceny w zapowiedziach, ale wciąż wmawiałam sobie, że nie musi tak być i tym razem. Tym bardziej, że wciąż słyszeliśmy o „kontrowersjach i trudnościach”. Można było wierzyć. Można było nie wierzyć. Nie dało się jednak nie czekać.

Czy było warto?



Polityka” zaskoczyła mnie już na samym początku podziałem na segmenty. Każdy, kto oglądał choć jeden film Patryka Vegi, wie, że jego najważniejszym problemem jest nieumiejętność nadawania swoim produkcjom jakiejkolwiek koherentnej struktury. Bohaterowie potrafią pojawić się na początku filmu, dostać niezłe przedstawienie, a potem zniknąć i pojawić się dopiero w ostatnich scenach. Takim bałaganem były „Kobiety Mafii” i „Botoks” - oba widocznie nagrywane jako seriale, ale zmontowane w film pełnometrażowy. Oba zostały w końcu wypuszczone w formie serii. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ten los podzieliła również „Polityka”, która posiada segmenty, ale każdy z nich wygląda jak zapowiedź epizodu. Jak to bywa w serialach, ich jakość absolutnie nie jest równa.


Każdy segment wybiera sobie jedną z wielu historii dotyczących polskiej polityki lub jej pochodnych. Wszystkie, oczywiście, mają ten typowy dla Vegi tabloidowy sznyt. Bezrefleksyjne podejście do postaci i wydarzeń ich dotyczących. Symetrystyczna percepcja polityki jako takiej. Mamy złych, gorszych i najgorszych, a poza tym, żadnej nadziei na zmianę. To, co musicie zapamiętać, to, że polityka psuje ludzi do szpiku kości. Najlepiej obrazują to trzy historie, czyli „Pani premier”, „Pupil” i "Prezes", w których poznajemy postacie wzorowane kolejno na Beacie Szydło, Bartłomieju Misiewiczu (choć twórcy napisali, że tak nie jest, bo pozew etc.) i Jarosławie Kaczyńskim. Prosta kobieta ze wsi i młody, mało inteligentny absolwent szkoły pewnego ojca dyrektora wkraczają w wielki świat machlojek, odwiecznej walki dwóch partii i reszty bałaganu, związanego z byciem politykiem. U premierki dochodzi do ostatecznej erozji lęków, wątpliwości i irytacji zacietrzewieniem w braku własnego zdania w czasie afery z premiami dla ministrów. Upokorzona musi oddać stanowisko młodszemu, ale wciąż może sobie wrócić na wieś, do starego życia i obrać ziemniaczki z mężem. „Pupil” nie ma jednak takiego szczęścia. Z początku pławi się w możliwościach, jakie daje mu Ministerstwo Obrony Narodowej, wykraczając, oczywiście, poza prawa, które posiada. Ostatecznie los odpłaca się mu za wszystkie wyrządzone innym ludziom krzywdy i jego kariera kończy się tak szybko i z takim impetem, z jakim się zaczęła. Tak czy tak – to nie jest jego wina. To nie jest nawet wina ludzi, którzy go wpędzili i utrzymali w takiej sytuacji. To wina polityki. Przez nią, oczywiście, najbardziej zepsuty jest Pan Prezes. Po wypadku ma on przydzielonego rehabilitanta, spędza z nim dużo czasu, są też sugestie co od homoseksualizmu bohaterów, jest miło, ciepło i przyjemnie, ale wszystko kończy się ostatecznym potwierdzeniem, że dopóki w rozmowie nie pojawia się polityka i spojrzenie na drugiego człowieka przez pryzmat jego poglądów, to z każdym można się dogadać.


Głównym bohaterem „Polityki” jest właśnie nasza społeczna percepcja polityki. Jak to w polskich kabaretach, politycy kradną, oszukują, zdradzają. Poza tym, nie liczą się dla nich idee, ale sama możliwość rządzenia i ustawienia się na całe życie. Patryk Vega nie wychodzi w swoim filmie ponad to, co możemy zobaczyć w Mrągowie. „Polityka” to po prostu zbiorek historyjek o ludziach, którzy być może, kiedyś byli dobrzy, ale teraz, wypruci z wszelkiej moralności, widzą w swoim życiu tylko jeden priorytet – mieć władzę. W ostatnim akcie wprowadzony zostaje bohater Daniela Olbrychskiego, w którego wjechała kolumna z premierką, i którego opozycja chce wykorzystać w swojej kampanii. Ten zgadza się startować, skrzętnie przygotowuje sobie program wyborczy, po czym postać wzorowana na Grzegorzu Schetynie porywa mu na strzępy kartkę z pomysłami i radzi nie myśleć za dużo o ideach na zmianę kraju. To wszystko doprowadza Olbrychskiego do pokazania swoich gołych pośladków na pierwszym posiedzeniu sejmu.


Patryk Vega ma lepsze i gorsze filmy. Trzeba przyznać, że ostatnio udawało mu się jednak unikać tworzenia filmów nudnych. „Polityka” jest jednak obrazem najgorszych wyobrażeń o produkcji Vegi, dotyczącej polityki. Do tego jest jeszcze okropnie nudna i nieangażująca, a zakończeń posiada więcej niż „Powrót Króla”. Marketing zapowiadał, moim zdaniem, coś o wiele bardziej tragikomicznego. Na pewno nie spodziewałam się, że Vega doprowadzi w tym filmie do dwukrotnego gwałtu na jednej ze swoich bohaterek, zostawiając to absolutnie bez żadnego komentarza. Ale taki właśnie jest ten film – niczym martwy znak, pozostawiony przez Patryka Vegę na szlaku jego filmograficznej ścieżki.

Najgorsze, że ja jestem pewna, że Vega byłby w stanie zrobić lepszy film. Najgorsze, że aktorzy są naprawdę znakomici w swoich rolach i świetnie się bawią, z zapadającym w pamięć Antonim Królikowskim na czele, więc mi ich bardzo szkoda.

No można było zrobić ten film lepiej.

Ale po co?

Przecież sprawdzona konwencja się sprzedaje.


Porozmawiajmy o kobietach i wrestlingu, czyli dlaczego "GLOW" jest takie dobre

Porozmawiajmy o kobietach i wrestlingu, czyli dlaczego "GLOW" jest takie dobre



Każdy ma takie seriale, do których zbiera się latami. Żadne pozytywne opinie, żadne reklamy nie mogą wtedy ruszyć człowieka do takiej produkcji. Ja tak miałam właśnie z „GLOW”. Słyszałam od znajomych, że oglądają i polecają. Czytałam pozytywne recenzje. Nawet kiedy serial wkroczył na rozdania, nie przekonałam się do obejrzenia go. Sama tematyka jakoś mnie nie porywała, a rzeczy żerujących na retromanii miałam już serdecznie dosyć, więc nie bardzo chciałam śledzić cokolwiek dziejącego się w latach osiemdziesiątych. Wraz z trzecim sezonem doszły mnie jednak słuchy o wielkim sukcesie, jaki osiąga ten serial w rozwijaniu swoich postaci. Postanowiłam spróbować i… dawno nie zżyłam się tak z bohaterami żadnej odcinkowej produkcji („Downton Abbey”, które ostatnio namiętnie oglądam, nie liczę, bo mam z nim jednak jakąś przeszłość, choć to mój pierwszy seans całości).


W pierwszym odcinku „GLOW” poznajemy, fantastycznie graną przez Alison Brie, Ruth. Dziewczyna nie czerpie satysfakcji ze swojego życia. Od zawsze marzyła o byciu aktorką, ale z każdego castingu zostaje odesłana z kwitkiem i to raczej nie przez swój brak talentu. Ruth marzy po prostu o wielkich rolach i nie widzi siebie za bardzo w roli asystentki przynoszącej kawę głównemu bohaterowi. Tylko że to jeszcze nie są czasy, w których kobieta może zagrać prezesa firmy. Wskutek pewnych wydarzeń Ruth ląduje na castingu do serialu „GLOW”, projektu przedstawiającego fabularyzowane walki wrestlerek, realizowanego przez Sama Silvię, reżysera mającego najlepsze lata już za sobą, i Basha Howarda, jeszcze nie do końca dojrzałego, dwudziestoparoletniego, początkującego producenta z pieniędzmi swojej matki. (Samo "GLOW" jest elementem historycznym, a postacie, w które wcielają się w nim, m. in. Ruth inspirowane są wrestlerkami z prawdziwego "GLOW".) Wszystko wydaje się iść w dobrą stronę. Ruth prezentuje swój monodram, żeby ostatecznie znaleźć się na pokładzie „GLOW”. Aż nagle do budynku wkracza jej przyjaciółka Debbie i oskarża ją o sypianie z jej mężem. Tu pora wrócić do scen z początku pierwszego odcinka, z których dowiadujemy się, że Debbie nie pracuje, ponieważ wybrała życie jako pełnoetatowa żona i matka. Z wielką dumą opowiada Ruth o swoim życiu, podkreśla, że nie musi się martwić o pracę i inne związane z nią rzeczy. Zarabia mąż i tyle, choć wiemy, że kobieta pracowała wcześniej jako aktorka i prezenterka. Chwilę później twórcy pokazują nam, że ów mąż zdradza Debbie właśnie z Ruth, zatem jej oskarżenia są jak najbardziej zgodne z prawdą. Dynamiczna i brutalna kłótnia między bohaterkami, jaka odbywa się na ringu sprawia, że Sam chce zatrudnić obie bohaterki i zrobić z postaci Debbie protagonistkę, a z Ruth antagonistkę. Udaje się złożyć różnorodną pod względem etnicznym obsadę „GLOW”, a dzięki wieczorowi u Basha każda z aktorek ma już też własną, boleśnie i rasistowsko przerysowaną postać. Choć dziewczyny mają różne oczekiwania co do tego, jak program wpłynie na ich życie i pochodzą z różnych środowisk, to łączy je poszukiwanie własnego sposobu na kobiecość i próba pogodzenia się z przeszłością. Żadna z nich nie wie jednak, jak wielki wpływ będzie miało na nie „GLOW”. Większość traktuje to po prostu jako jednorazową przygodę.



Rozwój postaci faktycznie jest tym, co w serialu najlepsze. Wielka w tym zasługa scenarzystów, którzy uczynili z nich bohaterów niezwykle niejednoznacznych. W końcu na pierwszy plan została wysunięta Ruth, która we współpracy z mężem Debbie zniszczyła jej małżeństwo. W żadnym momencie nikt nie zamierza Ruth tu usprawiedliwiać. Postać Alison Brie dostaje za to bardzo dużo miejsca, żeby pogodzić się z grzechami przeszłości i uświadomić sobie, że nie wszystko da się wynagrodzić. Debbie, świetnie zagrana przez Betty Diplin, znajduje się, jakby się tak zastanowić, w jeszcze gorszym położeniu. Dowiedziawszy się o zdradzie, postanowiła podjąć jak najbardziej radykalne kroki, aby pokazać, że nie potrzebuje ani Ruth, ani swojego męża, ale czego by nie zrobiła, wciąż wracają wspomnienia i świadomość, że nie stworzy takiej rodziny, o jakiej marzyła. Dochodzi do niej też, że nikt nie zwróci jej lat, które poświęciła dla męża. Fakt, ludzie wciąż pamiętają o jej rolach, lecz to nie wystarcza. Debbie musi zrobić z siebie markę. Jej wątek jest jednak dla mnie najbardziej problematyczny, ponieważ jakoś na przełomie drugiego i trzeciego sezonu twórcy zatracili trochę esencję tego, czego właściwie Debbie potrzebuje, czyli spełnienia i bliskości. Kiedy zaczyna się robić ciekawie w aspekcie jej pracy jako producentki, zostają do tego dorzucone narkotyki. Problem w tym, że na zasadzie totalnie jednorazowego skoku. Debbie w jednej scenie odkrywa biały proszek w portfelu Sama, wciąga go przed wejściem na ring, doprowadza do wypadku, potem wciąga znowu, a na koniec zarówno my, jak i scenarzyści, o tym zapominamy, choć jej drugie zażycie pokazane jest niczym cliffhanger. Mam twórcom za złe to, z jaką niekonsekwencją postępowali w pewnym momencie z Debbie, bo gdyby nie to, jej wątek byłby nawet ciekawszy niż historia Ruth. U żadnej innej postaci nie ma takiej niekoherencji, jaka jest u naszej „Liberty Bell".



To, co zaskoczyło mnie w „GLOW” najbardziej, to fakt jak bardzo niespodziewanie rozwijają się niektórzy bohaterowie. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że Bash z lekko irytującego bananowego dziecka tak płynnie zmieni się w kwestionującego swoją seksualność i motającego się w trybie dużego chłopca neurotyka. Kiedy oglądałam pierwszy sezon, raczej nie nastawiałam się, że jego postać będzie też miała aż takie znaczenie dla bohaterek, że dla niektórych z nich stanie się najlepszym przyjacielem i współpracownikiem. Sam Chris Lowell jest zresztą świetny w tej roli. Aktorsko na głowę bije jednak całe towarzystwo Marc Maron. Jego Sam Silva z początku wydaje się być typowym gburem, który nie może pogodzić się z tym, że jako kreatywny i ekscentryczny twórca filmów science fiction, zostaje przy produkcji „GLOW” sprowadzony do roli wykonawcy pomysłów Basha, ponieważ jego własne zostają uznane za zbyt skomplikowane dla widowni. Z każdą chwilą pojawiają się jednak kolejne okoliczności, jakie sprawiają, że Sam musi sobie radzić nie tylko z zawirowaniami w serialu, ale także z nową życiową rolą, miłością do młodszej i zajętej kobiety oraz problemami zdrowotnymi. Zarówno Bash, jak i Sam posiadają jedne z najlepszych relacji w całym „GLOW” - Bash z Carmen, a Sam z Ruth. Obie maksymalnie urocze i świetnie rozpisane, choć w tym drugim przypadku scenarzyści nie spodziewali się chyba, że aktorzy będą mieli aż tak świetną chemię, że dobrze byłoby iść z nim krok dalej.



Gdy tworzy się serial tak silnie obsadzony przez kobiety, dobrze by było wykorzystać to do wątków mocno osadzonych w kontekstach społeczno-polityczno-gospodarczych. Tym bardziej, że mówimy tu o bohaterkach, które zajmują się czymś tak niekonwencjonalnym, jak granie w serialu wrestlingowym. Trzeba przyznać, że twórcom kilka rzeczy się jednak i w materii poruszania ważnych tematów udało. Świetnie działa sprawa Debbie, która musi sobie poradzić jako pracująca w showbiznesie rozwódka w latach osiemdziesiątych – w świecie rządzonym przez mężczyzn. Podobnie jest z wątkiem Ruth – zdesperowana dziewczyna, walcząca na castingach o silne role dla kobiet, nie do końca poradziła sobie przecież w „siostrzanej” miłości i wsparciu. Przez nie scenarzyści przekazują swoją korespondencję z percepcją feminizmu. Bardzo dobrze jest poprowadzony wewnętrzny konflikt Basha w sprawie jego orientacji seksualnej. Jest on rozwijany od samego początku powoli i bezinwazyjnie, co jest ważne, zważywszy na to, na jakie duże dziecko kreowany jest ten bohater. Zresztą i między dwiema wrestlerkami rodzi się w końcu uczucie, co jest jedną z najsłodszych rzeczy w serialu.


Wielu widzów ma problem z latami osiemdziesiątymi w „Stranger Things” i tym, jak bardzo nienaturalnie wypadają przez nadmierne eksponowanie elementów retro. „GLOW” radzi sobie ze tą epoką o wiele lepiej niż produkcja braci Duffer. Soundtrack czerpie więcej z nieco zapomnianej klasyki ejtisowych dyskotek, postacie ubierają się według standardów swoich czasów, a nawet color grading schodzi lekko w szarość. Serial nie żeruje na retromanii, nie posiada nawet wielu obowiązkowych elementów produkcji, które w przeciwieństwie do niego to grają na nostalgii. Życie codzienne bohaterów zostaje przedstawione w niesamowicie zwykły sposób, nie ma w nim zbyt wielu kolorowych strojów i dziwnych fryzur. Wszystko to pojawia się na ringu, który jest miejscem przeznaczonym dla cekinów, błyskotek i pięknie upiętych włosów. Gdy w trzecim sezonie „GLOW” jest coraz mniej scen na ringu, na co narzeka zresztą wiele osób, okazuje się, że nawet kiedy aktorki zaprzyjaźniły się razem ze sobą, weszły w związki i zamieszkały blisko siebie w wyniku wspólnej pracy na planie, to i granie w serialu o wrestlingu może pewnego dnia spowszednieć, kiedy nie mamy już o nim nic ciekawego do powiedzenia, a głowę zajmuje nam raczej to, czy nasze dziecko nie zbiegło aby do kasyna, a nie kombinowanie, o co tym razem mogą walczyć „Zoya the Destroya” i „The Liberty Bell”.



GLOW” jest jednym z moich największych zaskoczeń tego roku. Jak to bywa z serialami, jakie długo się odkłada, nie spodziewałam się jakichś cudów. I właściwie – cudów też nie dostałam. Tylko że nie o to mi chodzi w tego rodzaju produkcjach. Chciałam dostać charyzmatycznych bohaterów, dla których będę chciała wciskać na Netflixie „Następny odcinek”. Chciałam dostać serial, umożliwiający mi wejście w temat, z jakim nie miałam dotąd w ogóle do czynienia. I wszystko to dostałam. Poza tym, przypomniałam sobie też o kilku piosenkach i dowiedziałam się jak świetnymi aktorami są Alison Brie, Betty Diplin i Marc Maron.

Czasami warto obejrzeć serial.
Czasami warto obejrzeć serial o kobiecym wrestlingu.

Nawet jeśli to już bardziej serial o kobietach, które gdzieś tam pracują w serialu o kobiecym wrestlingu, ale poza tym, przeżywają życie i godzą się z samymi sobą.

Ten o starzejącym się Chudym, czyli "Toy Story 4" (2019)

Ten o starzejącym się Chudym, czyli "Toy Story 4" (2019)



O jakość animacji Pixara nie trzeba się bać, bo zwykle nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Nawet jeśli mają za sobą kilka wpadek, np. sequele „Cars” i „Dobrego dinozaura”, to seria „Toy Story”, której czwartą część możemy od jakiegoś czasu oglądać w polskich kinach, nie zawiera w sobie żadnej. Wręcz przeciwnie, to zgrabnie opowiedziane historie grupy zabawek, przeżywających przygody. „Toy Story” wyszło w 1995 roku i było pierwszym filmem animowanym całkowicie komputerowo. Na „Toy Story 2” twórcy zdecydowali się krótko po premierze rewolucyjnej bajki i ta część była pokazywana w kinach już w 1999. Jest to najmniej pamiętany epizod serii, bo i w świecie animacji nie wydarzyło się nic aż tak progresywnego, co mogłoby wzmocnić znaczenie filmu w galerii produkcji, jakie były wtedy pokazywane, a pamiętajmy, że mówimy tu o tzw. „renesansie Disneya”. Poza tym, nie dało się zbyt mocno zagrać na starzeniu się naszych bohaterów. Produkcja „Toy Story 3” odczekała niemal pokolenie, bo zaprezentowano ją dopiero w 2010 roku. Wśród widowni dominowały osoby zachwycone, ale tak czy tak – mało kto spodziewał się, że na trylogii się nie skończy. „Toy Story 4” pojawiło się na ekranach kin na przełomie lipca sierpnia tego roku. Przez ten rozstrzał w czasie produkcji na serii wychowały się już prawie dwa pokolenia, a studio, które ją stworzyło, może się szczycić posiadaniem w swojej filmografii czterech znakomitych animacji.




W „Toy Story 4” właścicielką znanych nam zabawek jest Bonnie, co wiemy już z ostatnich scen „Toy Story 3”. Bonnie czekają pierwsze chwile w szkole, a że radzi sobie z wizją tego doświadczenia o wiele gorzej niż Andy, to Chudy jest zaniepokojony i postanawia jej pomóc. Chowa się w jej plecaku i rusza razem z nią do zerówki, gdzie ma okazję podłożyć dziewczynce narzędzia do stworzenia Sztućka, nowej zabawki – tym razem takiej kreatywnej, bo zrobionej z śmieci. Sztuciek nie może przekonać się jednak do swojej nowej roli i uparcie trwa w przekonaniu, że jego miejsce jest w śmietniku. Chudy znajduje w tym kolejną misję i pragnie utrzymać Sztućka przy Bonnie. Wszystko wydaje się iść w dobrą stronę aż do momentu, w którym dziewczynka wyjeżdża z rodzicami na wycieczkę, biorąc ze sobą Sztućka i Chudego. Kiedy ten pierwszy ucieka, kowboj stawia sobie za cel odnalezienie go.





W tej części serii znów najważniejszym bohaterem jest Chudy. Po raz kolejny ma on zresztą nie tylko pomóc drugiej postaci, ale również wejść, dzięki temu, na kolejny etap swojego życia i pogodzić się z jego zmiennością. Twórcy nie ukrywają również, że „Toy Story 4” ma być filmem o zupełnie innym znaczeniu dla młodszych widzów i zupełnie innym dla starszych. Pod przykrywką pełnej humoru opowieści o zabawkach przeżywających kolejne przygody pod opieką właścicielki całkowicie innej od Andy'ego, przekazywane jest nam niesamowicie dojrzałe rozliczenie z życiową zmiennością i upływającym czasem. „Toy Story 4” radzi sobie ze zróżnicowaniem sposobów dotarcia do kilku grup wiekowych najlepiej ze wszystkich części serii. Chudy przeżywa tu istny kryzys wieku średniego i pięknie zresztą w tym filmie widać jak bardzo ten bohater zmienił się od pierwszego „Toy Story”. W końcu wszyscy pamiętamy jego strach o pozycję, kiedy pojawił się Buzz. Tutaj kowboj to już całkowicie pewna swojego znaczenia zabawka, która choć rozstała się ze swoim długoletnim przyjacielem, Andym, to wciąż widzi same pozytywy w swoim celu egzystencji, nawet jeśli osiąga go z innym właścicielem. Do tego, gdy tylko w domu zjawia się nowy gość, Chudy nie stara się już za wszelką cenę bronić swojego miejsca w drużycie. Wszystko, co robi, ma uszczęśliwić Bonnie i sprawić, że Sztuciek poczuje się prawdziwą zabawką. Przychodzi jednak czas, że i kowboj musi zakwestionować swoje dotychczasowe powołanie i skonfrontować z możliwościami, jakie niesie mu przyszłość. Twórcy „Toy Story 4” przepięknie pokazują w swoim filmie moment, w którym musimy wreszcie zdecydować, że choć osoby, dla jakich dotąd żyliśmy, ukształtowały nas jako ludzi, to w końcu przychodzi chwila na rozmyślania o rozpoczęciu życia bez żadnych etykietek, co w połączeniu z motywem kryzysu wieku średniego świetnie obrazuje uczucia rodziców, kiedy muszą odciąć pępowinę i pozwolić nie tyle swojemu dziecku, ale przede wszystkim, sobie, żyć własnym życiem.





To, że animacja jest przepiękna, nie będzie dla nikogo nowością. Pixar przyzwyczaił nas już do pewnej jakości zarówno w kontekście warstwy dzielonej z innymi filmami fabularnymi, jak i w kontekście wykonania animacji. Oglądając serię „Toy Story” można zresztą bardzo dokładnie zaobserwować jak wielki progres w powoływaniu postaci do życia za pomocą komputera uczyniło studio (i jak wiadomo nie tylko to konkretne studio uczyniło taki progres). Kiedy przypomnimy sobie jak sztucznie i czasami wręcz upiornie wyglądali ludzie w pierwszej części, a potem spojrzymy jak uroczo i naturalnie prezentują się teraz, to jeszcze lepiej poczujemy czas, jaki minął pomiędzy produkcją pierwszej a czwartej części. Czas, który moim zdaniem, przysłużył się czwartemu filmowi zarówno w sprawie jego lepszej animacji, jak i w sprawie jego oddziaływania na widzów, którzy choć dorośli, to gdzieś w środku wciąż zachowują uczucia towarzyszące im przy pierwszym spotkaniu z niezwykłymi zabawkami.

Toy Story 4” udaje się wprowadzić do serii nowych, dających łatwo się polubić, bohaterów. Sztuciek jest postacią absolutnie uroczą, a jego relacja z Chudym bardzo ładnie koresponduje z obecnym w kulturze motywem przyjacielskiej relacji uczeń-nauczyciel. Podobnie jest z lalką Gabby Gabby. Twórcom udało się nas zaskoczyć i nie tylko utrzymać poziom poprzednich filmów, ale nawet go przebić. Jeśli Pixar zdecyduje się kiedykolwiek kontynuować swoją sagę o humanoidalnych zabawkach, nie będę się już obawiać o to, czy wyjdzie z tego obronną ręką. Skoro najlepszą częścią „Toy Story” jest czwarta produkcja z tej serii, to dlaczego piąta miałaby być gorsza od reszty. Mam zresztą wrażenie, że skoro życie człowieka nie kończy się na przełomowych konfrontacjach ze status quo, to na tym nie kończy się również życie zabawek i jeszcze co najmniej raz zobaczymy ich zmagania z kolejnymi wyzwaniami, które rzuca im życie. Na to zresztą gdzieś po cichu liczę.


Pixarowi udało się w ich najnowszym filmie skorzystać z każdej szansy, jaką rzucił im pod nogi sukces i uwielbienie poprzednich filmów. Nie dość, że nostalgia, z którą wiąże się każdy kolejny seans produkcji z serii „Toy Story” nie zdominowała sposobu, w jaki postacie stanowią o sobie samych, to jeszcze pozwoliła je lepiej rozwinąć i jeszcze bardziej upodobnić ich pod względem psychologicznym do ludzi. W końcu widzowie, którzy w 1995 roku szli na wtedy nowy cud techniki komputerowej, w 2019 sami przeżywają pewnie wiele kryzysów. Dzięki „Toy Story 4” mogą przejść przez nie razem z ukochaną postacią.



Dzięki „Toy Story 4” wszyscy mamy szansę poczuć, że nie tylko my się starzejemy.



Chudy też tak ma.



PS W wakacje obejrzałam dużo dobrych rzeczy – fabuł, dokumentów, seriali. Widziałam też kilka niezłych krótkich metraży. Wszystko będzie się pojawiało tutaj sukcesywnie w formie albo długiego tekstu dla jednego filmu/serialu, albo zbioru kilku seriali w jednej notce. Wszystko zależy od tego, ile czasu będę mogła poświęcić na pisanie i czy będę czuła potrzebę napisania czegoś długiego. O rzeczach, o których nie mam potrzeby pisać długo, rozwijam się tutaj: https://www.facebook.com/PalmaKulturalna/




Ja, Quentin - o czym tak naprawdę jest "Pewnego razu... w Hollywood" (2019)

Ja, Quentin - o czym tak naprawdę jest "Pewnego razu... w Hollywood" (2019)




Spoilery pojawiają się w jednym akapicie i jest on oznaczony czerwoną czcionką.



Mało jest reżyserów, których filmy darzę tak wielką sympatią, jak filmy Quentina Tarantino. Nawet jeśli są czasami trochę przeciągnięte, to zawsze przepełnione uwielbieniem do kina i znakomitymi dialogami. Do tego wiele z produkcji Tarantino zredefiniowało znaczenie przemocy na ekranie, wprowadzając do niej b-klasową groteskę i komiksową nienaturalność. Nie można odmówić temu twórcy ogromnego wkładu w rozwój współczesnego kina, ale i kontrowersji związanych z poruszanymi tematami. Przy „Pewnego razu... w Hollywood” pojawiły się one, kiedy tylko do mediów przedostała się informacja, że ma on przedstawić zabójstwo Sharon Tate, amerykańskiej aktorski i żony Romana Polańskiego oraz jej przyjaciół, zamordowanych w 1969 roku przez sektę Charlesa Mansona. Tate była wtedy zresztą w dziewiątym miesiącu ciąży, a jej kariera dopiero miała się rozwinąć. 9 sierpnia 1969 zmienił więc nastroje w Hollywood na długi czas i stał się wręcz symbolem swojej epoki. Znając jednak wcześniejsze dokonania Tarantino, pojawiły się pytania, w jaki sposób twórca mógłby pokazać postacie Sharon Tate i jej morderców, nie tracąc przy tym dobrego smaku. „Once Upon A Time… in Hollywood” weszło do kin i… okazało się, że to tak naprawdę nigdy nie miał być film ani o dokonaniach sekty Mansona, ani nawet o Hollywood lat sześćdziesiątych…






Film rozpoczyna się stylizowanym na materiał z 1969 wywiadem z brawurowo zagranym przez Leonardo DiCaprio aktorem, Rickiem Daltonem, oraz jego dublerem, Cliffem Boothem (jeszcze lepszy Brad Pitt). Już na pierwszy rzut oka możemy zobaczyć jak zupełnie różnymi ludźmi są główni bohaterowie. Rick Dalton to wrażliwy i nieco chwiejny emocjonalnie mężczyzna, który nie może pogodzić się z tym, że jego najlepszy okres już minął. Po kilku latach grania protagonistów w westernach przychodzi dla niego czas na wybór pomiędzy zostaniem w Hollywood, ale wcielaniem się w przeciwników kolejnego pokolenia młodych gwiazd w pilotach seriali a wyjazdem do Włoch i kontynuowaniem tam dotychczasowo obranej ścieżki kariery w spaghetti westernach. Cliff Booth jest za to typowym samcem alfa i ma w sobie prawdopodobnie więcej testosteronu niż może się zmieścić w jakimkolwiek człowieku. Wciąż ciągną się za nim podejrzenia o zamordowanie swojej żony i on sam już dawno porzucił myśli o jakimkolwiek rozwoju i zmianach w życiu. Po prostu dzielnie służy Rickowi na planie i poza nim – podwozi go, naprawia sprzęt w domu, pomaga, kiedy się tylko da. Na tym polega nie tylko jego praca, ale i całe życie. Poza przedstawieniem nowych postaci Tarantino postawił sobie za cel również pokazanie epoki oraz co ważniejsze, skomentowanie swojej twórczości. W tym pierwszym bardzo pomagają mu czasami wręcz przydługie ujęcia i perfekcyjnie odtworzony krajobraz Hollywood lat sześćdziesiątych. W tym momencie możecie się głowić – no ale co z Sharon Tate, Polańskim, sektą Mansona i Brucem Lee, którzy mieli pojawić się w filmie? Oni właściwie nie są w „Pewnego razu… w Hollywood” postaciami, tylko częścią scenografii. Margot Robbie wygląda dokładnie jak Sharon Tate, ale jej rola nie wychodzi poza powiedzenie kilku słów, oglądanie filmu w kinie i tańczenie. Roman Polański Rafała Zawieruchy jest symbolem nowej ery w kinie. Mieszkający obok Ricka Daltona młody i ambitny reżyser z Europy ma przed sobą przecież długą karierę, a przy boku przepiękną dziewczynę. Sekta Mansona została przedstawiona jako grupa rewolucjonistów, która w pewnym momencie nie do końca w ogóle rozumie, o co w ogóle chodzi jej liderowi. Liderowi pojawiającemu się w tym filmie w jednej scenie. Po wyjściu z kina nie do końca uchwyciłam, dlaczego Mansona jest właściwie tak mało, ale po przemyśleniu wszystkich zabiegów, jakich Tarantino użył w swoim najnowszym dziele, wszystko ułożyło mi się w znakomicie skrojoną układankę. Jej częścią jest też przerysowany do bólu Bruce Lee. Nie dziwi mnie, że rodzina poczuła się urażona tym, w jaki sposób reżyser przedstawił legendę kina sztuk walki. Tylko że teraz nie dziwi mnie już, jakim cudem Tarantino, jako wielki fan X muzy, tak przedstawił jedną z jej największych ikon. „Pewnego razu… w Hollywood” nie jest bowiem filmem, w którym postacie i wydarzenia mówią same za siebie. To perfekcyjnie skrojona układanka, jaką jednak trzeba sobie ułożyć.




To, co najbardziej urzekło mnie nie tyle w trakcie oglądania, co po wielu godzinach przemyśleń po seansie, to liczba ścieżek interpretacji, jakie dał nam Tarantino. Z nich tworzy się dopiero przepełniona miłością do kina opowieść o kryzysie wieku średniego w życiu aktora, a także słodko-gorzki obraz na temat współczesnego Hollywood – nie, jak by się wydawało, lat sześćdziesiątych. Czas produkcji „Once Upon a Time… in Hollywood” przypadł w końcu na bardzo trudny okres dla przemysłu filmowego i jego twórców. Reżyser i scenarzysta filmu był zresztą w bliskich relacjach z Harvey'em Weinsteinem – z osobą, od której ujawnienia złych poczynań rozpoczęła się kolejna hollywoodzka rewolucja seksualna. Ta odpowiedzialna za zupełnie inny rodzaj wyzwolenia. O wolność Hollywood od ukrywania wykroczeń na tle seksualnym, jakich dopuszczały się osoby z branży – te mające na nią olbrzymi wpływ. Nie tyle symbolem sprawców, jak znakiem sposobu postrzegania Hollywood jest dla mnie bohater Brada Pitta – podejrzany i skrywający masę sekretów, ale z drugiej strony niezwykle przystojny, pociągający i silny. Równocześnie Cliff Booth wręcz idealnie odzwierciedla to, w jaki sposób Tarantino postrzegany jest jako twórca – bezkompromisowy, bezwstydny i niesamowicie odważny. Rick Dalton to już zupełnie inny obraz Fabryki Snów. Bohater DiCaprio został przez nią przygarnięty w czasach młodości, piękna i zdrowia, następnie wykorzystano go i wyżuto jak dobrą gumę balonową, a gdy u progu kolejnej dekady zaczęto szukać nowych gwiazd, wypluto i rzucono w odstawkę. Zresztą tak jak Rick – tak też Hollywood też nie radzi sobie ze swoimi problemami i wciąż nie może się zdecydować, w którą stronę teraz iść. Rick to wreszcie ten Tarantino, jakiego nie znamy – wrażliwy, z trudem podejmujący poważne decyzje i nie do końca potrafiący znaleźć sobie swoje miejsce w nowej epoce. „Pewnego razu… w Hollywood” jest o tyle specyficznym filmem, że jego ocena może być bardzo uzależniona od sposobu interpretacji. Quentin Tarantino zdecydował się na olbrzymią liczbę zabiegów z zapotrzebowaniem na wytłumaczenie obraną przez reżysera konwencją. I tak, jeśli oczekiwaliście pełnoprawnej historii o Ameryce lat sześćdziesiątych, to prawdopodobnie wyjdziecie zawiedzeni. Jeśli czekaliście na opowieść o Sharon Tate i jej mordercach, również wyjdziecie zawiedzeni. Jeśli liczyliście na typową dla Tarantino sieczkę z błyskotliwymi monologami i dialogami, też możecie się zawieźć. „Pewnego razu… w Hollywood” to po prostu o filmach Tarantino w filmie Tarantino w ramach filmu Tarantino, parafrazując pewną polską reżyserkę.





Możemy zachwycać się znakomitymi aspektami technicznymi czy też tym, że Margot Robbie wygląda dokładnie jak Margot Robbie. Jako dumni patrioci możemy z biało-czerwoną flagą wyczekiwać Rafała Zawieruchy. Reżyser dał również szerokie pole do popisów dla Brada Pitta i Leonardo DiCaprio, na którym obaj działają znakomicie, doskonale się dopełniając. Sam Tarantino chce nam jednak w pierwszej kolejności pokazać, w jaki sposób on widzi to, co zrobił od wejścia na plan „Wściekłych psów” do dzisiaj. I właśnie do tego służy mu Hollywood lat sześćdziesiątych. W mieście skupionym na tworzeniu rozrywki pojawiają się radykalni rewolucjoniści, którzy zatracili „Peace&Love” protoplasty. Ludzie z Fabryki Snów widzą ich na ulicach, podwożą ich autostopami, ale wydaje im się, że żyją w zupełnie różnych światach, i że tak zostanie na zawsze. Nic bardziej mylnego. Tarantino za pomocą morderstwa Sharon Tate i sekty Mansona chce nam też powiedzieć, do jakich wniosków odnośnie pokazywania śmierci w swoich filmach doszedł i dlaczego motyw dokonywania zemsty niedokonanej stał się ostatnio jego ulubionym. Historyczni bohaterowie są tutaj tylko ciekawostką, ale można ich też odbierać jako odbicia reżysera na różnych etapach jego działalności. Sharon Tate – niewinna dziewczyna z masą energii i marzeń, wychowana na filmach i marząca o filmach. Roman Polański – znakomicie zapowiadający się reżyser, który w Hollywood jest jednak człowiekiem z zewnątrz, niczym Quentin Tarantino odbierający w Cannes Złotą Palmę za „Pulp Fiction”, kiedy wszyscy oczekiwali, że trafi ona do Kieślowskiego. Bruce Lee – karykatura swojej epoki, wspominana często bezrefleksyjnie i płytko. Dzięki wpisaniu ludzi w scenografię i uczynienie z nich przerysowanych figur, otrzymujemy nie tylko jedno z najlepszych rozliczeń twórcy z własną twórczością, jakie widzieliśmy w ostatnich latach w kinie, ale także jeden z najsmutniejszych w swoim przerysowaniu obrazów o latach sześćdziesiątych w zachodniej części Stanów Zjednoczonych.






SPOILERY:
Choć „Pewnego razu… w Hollywood” jest zdecydowanie najmniej napawającym optymizmem filmem Tarantino, to nie brakuje w nim ani humoru, ani typowego dla tego twórcy przepisania historii tak, aby dokonać niedokonanej wcześniej zemsty na oprawcach i oddać hołd ofiarom. W „Bękartach wojny” Żydzi mieli okazję podpalić nazistów, w tym Hitlera. W „Django” sprawiedliwość otrzymała uciskana społeczność dziewiętnastowiecznych, czarnoskórych niewolników. W najnowszym filmie, jak można się domyślić, członkowie sekty Mansona nie docierają do domu Sharon Tate i Romana Polańskiego, ale do rezydencji Ricka Daltona, w której aktor razem z Cliffem Boothem kontynuuje rozpoczętą w meksykańskiej knajpie pożegnalną popijawę. Bohater Brada Pitta, jako niezniszczalny i idealny fizycznie super-człowiek, urządza im razem ze swoim psem jesień średniowicza, przypieczętowaną podpaleniem przez Ricka jednej z członkiń sekty za pomocą miotacza ognia, jakim kilka lat temu traktował w swoim filmie nazistów. Tuż po rozprawieniu się z mordercami postać DiCaprio spaceruje po ulicach Hollywood Hills i trafia pod bramę Sharon Tate. Okazuje się, że aktorka dobrze wie, kim on jest i zaprasza go do willi, na co czekał, od kiedy po raz pierwszy zobaczył Tate i Polańskiego, ponieważ liczył, że dzięki temu, rozpocznie współpracę z reżyserem. Ostatnie ujęcie, ukazujące Tate i jej przyjaciół witających się z Daltonem pozostawia nas w poczuciu, że choć w prawdziwym życiu doszło do mordu na niewinnych ofiarach, które właśnie widzimy na ekranie, to w filmie Tarantino mogliśmy odczuć satysfakcję z oglądania jak bohaterowie rozprawiają się z ich oprawcami. Na końcu nie ma jednak fajerwerek, ale jest ciche pożegnanie z ludźmi, jakich już nigdy nie zobaczymy. I mamy to w głowie od samego początku do samego końca. Bo u Tarantino to ci najgorsi dostają, na co zasłużyli – jak w baśni.




Kiedy wyszłam z seansu „Pewnego razu… w Hollywood” poczułam się trochę rozczarowana. Film, w którym Tarantino podsumowuje swoją twórczość, z każdą godziną rezonuje ze mną jednak coraz lepiej. Co warto podkreślić, uważam, że absolutnie nie jest to dzieło, od jakiego radziłabym zacząć przygodę z filmami tego twórcy, bo przy nim warto mieć jakieś zaplecze wiedzy o jego twórczości, żeby móc zajrzeć pod grubą warstwę hołdu Hollywood lat sześćdziesiątych i znaleźć w gruncie rzeczy bardzo melancholijną opowieść Tarantino o sobie i jego kinie. O kinie, w którym wszystko jest możliwe. O kinie, które przez swoją bezkompromisowość u niektórych wywołuje zachwyt, a u niektórych niemak. I wreszcie o kinie, które choć jest przepełnione ciętym humorem, charakterystycznie przyjemnym stylem i audiowizualnym ciepłem, to wciąż nie pozostawia widza obojętnym na tragizm obecny w każdej epoce, bez znaczenia jak piękna w kadrach i dziełach kultury by ona nie była. Tarantino może wiele. W końcu nie każdemu twórcy film taki, jak „Pewnego razu… w Hollywood” uszedłby na sucho. Ale nie znalazłoby się też zbyt wielu, którzy potrafiliby za pomocą przepuszczonej przez społeczną świadomość estetyczną historii z dekady dzieci kwiatów opowiedzieć tak sprawnie nie tylko o aktorze niemogącym poradzić sobie z pójściem w odstawkę i o jego nadludzko pięknym, silnym i podejrzanym dublerze, ale również po prostu o sobie.


Bo jeśli ten film miałby mieć inną nazwę, to tylko „Quentin Tarantino o sobie”.





A kto umarł, ten nie(ch) żyje! - "Truposze nie umierają" (2019)

A kto umarł, ten nie(ch) żyje! - "Truposze nie umierają" (2019)




Czy w temacie zombie można jeszcze stworzyć coś ciekawego? Na pewno. Przetwarzanie horrorowych motywów króluje w kinach w ostatnim czasie i Jim Jarmusch wydawał się być twórcą stworzonym do wykorzystania żywych trupów w świeży sposób. On postanowił jednak zrobić film pod krytykującą konsumpcjonizm tezę, której umarlaki mają już właściwie serdecznie dosyć. Do tego żadnej ze swoich myśli nie chce nam przekazać poprzez fabularne tropy, tylko daje nam morał z historii na tacy pod postacią końcowego monologu czytanego przez Toma Waitsa. Gdy słychać ów komentarz, my mamy po dziurki w nosie zarówno płytkiego podejścia Jarmuscha do tematu żądzy posiadania i zatracenia się w pędzie za stale rozwijającym się światem, jak i jego przesadnie autoironicznych tekstów, które zbyt afektywnie podkreślają to, że reżyser uważa się za bardzo samoświadomego twórcę.

Źródło: Detroit Metro Times
W „Truposze nie umierają” przenosimy się do małego amerykańskiego miasteczka – Centerville, gdzie poznajemy policjantów Cliffa Robertsona i Ronniego Petersona, granych przez Billa Murraya i Adama Drivera – stanowiących, bez dwóch zdań, najlepsze elementy tego filmu. Przyjeżdżają oni na kolejne wezwanie Farmera Millera (w tej do bólu przerysowanej roli miłośnika Trumpa świetny, jak zwykle, Steve Buscemi), który uważa, że mieszkający w lesie Pustelnik Bob (wspomniany wcześniej Tom Waits) ukradł mu kurę. Stróże prawa znajdują obranego z piór i skóry kurczaka, trafiają na podejrzanego, ale odjeżdżają w zupełnej obojętności, motywowanej doświadczeniami Robertsona z oboma panami. Inercyjność przewija się u bohaterów Murraya i Drivera praktycznie przez cały film, co biorąc pod uwagę wypowiadane przez tego drugiego teksty o „scenariuszu, który dostał od Jima” i momentowy zwrot w jego charakterze, kiedy to staje się maszyną do zabijania, czyni z nich postacie niesamowicie trudne do interpretacji. Spokój Centerville zostaje zburzony przez tajemnicze wydarzenia wokół miasta, jak i również na całym świecie. Dzień nie zmienia się w noc, jak powinien, a zwierzęta zaczynają zachowywać się zupełnie inaczej niż do tej pory. Enigmatyczny ciąg zmian osiąga swoje apogeum, gdy zostają zamordowane dwie kobiety, a ich ciała mają gdzieniegdzie powygryzane narządy. Jedni od razu stawiają na zombie, drudzy uważają, że to fauna, jednak w momencie powstania wszystkich umarłych z grobów wszyscy bardzo łatwo przechodzą do porządku dziennego ze świadomością, że morderstwa dokonała para żywych trupów. Rozpoczyna się więc z pozoru mordercza walka bohaterów o życie. Z pozoru, bo Jarmusch bardzo łatwo stawia ich w roli wygranych, zbierając im spod nóg każdą kłodę, jaka się tam pojawia. Poza Petersonem, który od razu wie, jak pokonać żywe trupy, w Centerville zamieszkuje też enigmatyczna Zelda Winston (znakomita, ale zmarnowana przez reżysera, Tilda Swinton), właścicielka domu pogrzebowego i mistrzyni miecza, a także miłośnik popkultury, Bobby Wiggins (bardzo dobry Caleb Landry Jones). Każde z nich bez chwili zastanowienia wie, jak ostatecznie dobić wroga i żadne z nich nie popełnia poważnej wpadki. Kiedy ton filmu w ekspresowym tempie zmienia się z tragikomicznego przetworzenia znanego motywu na pretensjonalną lekcję o błędach ludzkości, postacie nie mogą już pozostać w tym status quo. Pojawia się więc walka między rytmem, metrażem a scenarzystą filmu. Walka, która nie ma zwycięzcy. Jarmuschowi jest w końcu bardzo trudno tak szybko doprowadzić do zakończenia wielu wątków w choć trochę logiczny sposób. Oprócz wcześniej wymienionych osób, obserwujemy tu również historię trojga dzieci z zakładu poprawczego. Aż trudno mi się nadziwić, że twórca potrafił położyć krzyżyk na ich historii w tak niespodziewany sposób. Ich część fabuły jest jak półprosta – ma początek, nawet intrygujący, rozwija się, ale końca brakuje. Bohaterowie, których dotąd obserwowaliśmy jako równych reszcie, zostają zawieszeni w czasie i przestrzeni, a my już nigdy do nich nie wracamy. I to zresztą nie jedyny motyw kończący się w ten sposób.


Źródło: Focus Features


Choć w „Patersonie” i „Tylko kochankowie przeżyją” wolne tempo było tym, co czyniło te filmy wyjątkowymi i niewiarygodnie klimatycznymi, to w „Truposze nie umierają” twórca zdecydował się na przedstawienie zbyt dużej liczby postaci, aby w tak krótkim czasie mógł rozwinąć każdego z nich na tyle dobrze, żebyśmy z sali wyszli ze świadomością choć małej charakterologicznej wiwisekcji zbioru dziwaków, którzy zamieszkują Centerville. Jarmusch nie daje nam również zbyt wielu tropów do interpretacji, więc nawet kiedy przez półtorej godziny staramy się obserwować pozostawiane po drodze symbole czy analizować bohaterów, wszystko okazuje się martwymi znakami. Finał „Truposze nie umierają” jest zresztą jedną z najbardziej kuriozalnych rzeczy, które widziałam ostatnio w kinie i aż dziwi mnie, że Jarmusch pozwolił sobie na coś tak patetycznie skołowanego. Na szczęście, drodzy widzowie, nie musimy sobie sami wysnuwać morału, bo scenarzysta napisał dla Toma Waitsa, wspomniany wcześniej, obrzydliwie pretensjonalny tekst o tym, jak żywi są już nie żywi, gdyż zatracili się w materialistycznym świecie, więc nie mają już jak umierać. Łopatologia wylewa się w ostatnich scenach z ekranu w takiej samej ilości, jak krew. Kiedy zaczynają się napisy końcowe, to zadajemy sobie pytanie, po co właściwie siedzieliśmy tu i oglądaliśmy zmagania małomiasteczkowych ekstrawertyków z zombiakami, skoro wynikło z tego coś, do czego George Romero doszedł już w latach 60.


Źródło: SWR

Spośród zmarnowanych motywów na pierwszy wysuwa się również świadomość głównych bohaterów, że grają w filmie. Pojawia się on też przy okazji wielu dyskusji o piosence „The Dead Don't Die”, nagranej przez Sturgilla Simpsona (jedna z postaci mówi, że nie wie dlaczego, ale ten utwór brzmi znajomo, na co druga odpowiada, że to w końcu motyw przewodni). Jarmusch popełnił przy nim właściwie ten sam błąd, co przy reszcie martwych znaków pozostawionych w „Truposze nie umierają” - brak jakiegokolwiek symptomatu, czy powinniśmy wziąć pod uwagę to, co mówią nasi bohaterowie przy oglądaniu kolejnych wydarzeń, czy uznać za autoironiczną ciekawostkę. Biorę też pod uwagę to, że moja wersja historii powstawania jego nowego filmu może być prawdziwa – reżyser zaprosił swoich ulubionych aktorów z poprzednich produkcji na grilla, dał skrawki scenariusza, kilka wątków zagrało, kilka trochę mniej i zmontowali z tego coś na kształt hiperbolicznie samoświadomej parodii horrorów o żywych trupach. Jeśli tak było, to cieszę się, że miło spędzili czas, nawet jeśli nie zapewniło mi w żadnym wypadku przyjemnej rozrywki.


Jim Jarmusch przyzwyczaił nas już do tego, że jest on twórcą, po którym można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Żadnym zdziwieniem nie była dla mnie więc informacja, że w jego kolejnym filmie pojawią się zombie. Liczyłam na jakiś powiew świeżości w tym temacie, a dostałam pretensjonalny pokaz autoironii z dużą liczbą wątków napisanych na kolanie. Co gorsza, tej jarmuschowskiej entropii nie ratuje nawet doborowa obsada, ponieważ scenarzysta wręczył im do grania wiele błyskotliwych tekstów, które razem nie tworzą jednak żadnej logicznej całości, a sama ich konkluzja jest bardziej landszaftowa niż ustawa przewiduje.