Ostatecznie chodzi tu przecież o dobre jedzenie i Moët et Chandon, czyli jak poradziły sobie Złote Globy w 2020

Ostatecznie chodzi tu przecież o dobre jedzenie i Moët et Chandon, czyli jak poradziły sobie Złote Globy w 2020

Źródło: USA Today



Złote Globy to dziwny temat. Bo tak – z tyłu głowy zawsze mam tę myśl, że to nagroda przyznawana przez dość wąskie grono dziennikarzy, ale przez jej rozgłos w jakiś sposób nie da się przejść obok jej wyników obojętnie. Przed galą nigdy jakoś nie mam wielkiego parcia na pisanie przewidywań i moich typów, a po rozdaniu emocje dość szybko opadają, ale w jej czasie, oczywiście, trudno myśleć trzeźwo.

Wiele wyborów HFPA było dość przewidywalnych, nawet jeśli do ostatniej chwili wierzyłabym, że Globy mnie jakoś zaskoczą – mam tu na myśli, przede wszystkim, kategorie aktorskie, które poszły dalej za trendem dawania nagród za biografie, przeestetyzowane występy, do jakich aktor lub aktorka musieli jakoś drastycznie zmienić swoje ciało.

Poza tym, warto wspomnieć również, że niektóre produkcje, które w zeszłym roku naprawdę mnie ujęły (np. „Midsommar”, „Lighthouse” i „Us”), zostały kompletnie pominięte już na etapie nominacji.

Przejdźmy już może do samej gali…

Musimy zacząć od momentu, który właściwie definiuje prowadzącego gali, czyli od monologu. Ricky Gervais był dla mnie kiedyś naprawdę zabawną postacią. Wciąż się zastanawiam, na ile to ja się zmieniłam, na ile zmieniło się w społeczeństwie podejście do żartów ze spraw trudnych, a na ile to Ricky zaczął każdy żart prowadzić w systemie „BĘDĘ WALCZYŁ Z TĄ GŁUPIĄ POPRAWNOŚCIĄ POLITYCZNĄ, BO JAK WIECIE, JESTEM RICKY GERVAIS I TO MNIE NIE OBCHODZI...”.
Przyznaję, w monologu Gervaisa znalazło się kilka naprawdę trafnych i bardzo zabawnych komentarzy – takich pamiętnych i uderzających w przemysł. Gorzej mu już poszło w żartach zaangażowanych społecznie. Wyszedł tu też na wierzch największy problem komizmu Gervaisa – gdzieś po drodze zdarza mu się gubić to, co w personalnych uwagach szorstkie, ciepłe i przewrotne, a zamienia to na po prostu bycie wrednym gburem. Dostaliśmy więc fatshaming, żart z pedofilii i parę innych rzeczy, których nie chciałabym usłyszeć na gali, na której gwiazdy siedzą przy bogato zastawionych stołach, czekając na wegańskie jedzonko i Moët et Chandon. Monolog i tak oceniam jednak pozytywnie właśnie ze względu na żarty skierowane w stronę Hollywood, które w większości naprawdę mu się udały.
I tak, żyjemy w trudnych czasach. Nazwałabym to takim okresem przejściowym pomiędzy tym, w którym mało kto zastanawiał się, czy na pewno jedynie słowo na „n” jest obraźliwe dla dużej grupy społecznej, a tym, w jakim po długim czasie refleksji osiągniemy harmonię i przekraczanie granic będzie oznaczało coś trochę innego od tego, o którym myślimy dzisiaj.
Zatrudnienie Gervaisa do prowadzenia tegorocznego rozdania Globów już było problematyczne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, gdzie ze swoim humorem aktualnie się znajduje (nie czepiam się tego, co pisał na Twitterze i tak dalej, bo to dość obszerna kwestia, z którą nie do końca ktokolwiek umie się, moim zdaniem, w tym momencie odpowiednio obejść). To nie jest tak, że komik od miesiąca mówi niepoprawne żarty. To samo w sobie nie jest problemem. Żarty przekraczające pewne granice są pewną domeną stand-upów, w jakich Ricky jest mistrzem. Gorsze jest to, że Gervais, trochę niczym Gilliam w wypowiedziach o #metoo, zaczął od pewnego momentu stale upierać się na robienie z siebie „tego, którego nie obchodzą zmiany zachodzące w społeczeństwie, bo on jest ponad tym”. Kiedyś tego nie potrzebował… Kiedyś Gervais po prostu taki był… I kiedyś było lepiej… Równocześnie, znając jego inteligencję, wiele nudnych użalań, jakie padły na tej gali, mogło się świetnie sprawdzić jako żarty, jeśli komik zamieniłby wyrażanie swojej wyższości nad hollywoodzkim status quo na moment zabawnej refleksji nad tym, w którą stronę to wszystko zmierza.

Źródło: Vanity Fair


Momentów genialnych Gervais miał tyle samo, co średnich, dlatego do niego w roli prowadzącego mam naprawdę ambiwalentny stosunek i jak szanuję, to, że wielu z Was pewnie niesamowicie się podobał, tak chciałabym, abyście uszanowali również mój stosunek do tego hostingu.

Na ratunek przyszli zdobywcy i prezenterzy Globów, którzy w tym roku naprawdę się popisali. Byli, moim zdaniem, zarówno śmieszniejsi od Gervaisa, jak i bardziej zaangażowani w to, co mówią. Przy każdej nagrodzie dopisałam parę słów o tych bardziej pamiętnych przemówieniach. Znalazło się na tym rozdaniu wiele perełek, jakie zostaną ze mną na kolejne lata.

Zdarzyło się nawet tak, że z niektórych nagród ucieszyłam się tylko dlatego, że dzięki nim, usłyszałam znakomite przemowy, jak np. ta Skarsgårda, nagrodzonego za drugoplanową rolę w „Czarnobylu”. Mocno liczyłam na Andrew Scotta, który dał we „Fleabag” taki występ, że myślało się o nim w pewnym momencie w pierwszej kolejności, kiedy słyszało się o serialu Phoebe Waller-Bridge, ale statuetka dla Stellana bolała mniej, gdy tylko pomyślałam o słowach, jakie powiedział po jej zdobyciu.

Carol Burnett Award, o czym wiedzieliśmy już wcześniej, poszła w tym roku do Ellen DeGeneres. Prezentowała ją Kate McKinnon i biorąc pod uwagę to, że ja za humorem McKinnon za bardzo nie przepadam, muszę przyznać, że to był jeden z najbardziej emocjonalnych występów tego wieczoru. Szczególnie fragment, w którym McKinnon podkreśliła, jak ważna jest DeGeneres dla społeczności LGBTQ+ i jakiej rewolucji dokonała. Było to o tyle wzruszająca, że McKinnon również jest lesbijką oraz komiczką, więc dla niej Ellen była dość dużym autorytetem i przykładem na to, że owszem, możesz wszystko.
Sama Ellen również zaprezentowała genialną mowę i – tu się zdziwicie – jako kolejna osoba przebiła Gervaisa. Poza tym, pokazała jak znakomicie balansować pomiędzy wzruszającymi wspomnieniami a humorystycznymi wstawkami.

Cecil B. DeMille Award trafiła do Toma Hanksa. Aktorsko go nie wielbię aż tak, bo moim zdaniem, został ze swoimi dużymi zdolnościami i umiejętnościami zamknięty w jednym typie roli, ale… uwielbiam Hanksa jako osobę publiczną. Ma w sobie to niezwykłe ciepło, które sprawia, że czujesz się o wiele lepiej ze sobą i całym światem, a poza tym, zawsze wie, co powiedzieć tak, żeby działało na serduszko. Na gali powiedział trochę ładnych słów, a wcześniej został pięknie zapowiedziany przez Charlize Theron.
Kochajmy Toma Hanksa – to nas uratuje od zagłady.

Źródło: The Sun


Teraz przejdźmy do omówienia nagród...

AKTOR W SERIALU KOMEDIOWYM LUB MUSICALU: Ramy Youssef, „Ramy”
Nie widziałam „Ramy'ego”, więc kibicowałam w tej kategorii Billowi Haderowi za jego występ w „Barrym”. Mogłam się jednak spodziewać, że skoro już tak dużo osób wie o „Barrym”, to pewnie nagroda trafi do kogoś z serialu, w którym dowiedzieliśmy się przy okazji nominacji.
AKTOR W SERIALU LIMITOWANYM LUB FILMIE TELEWIZYJNYM: Russel Crowe, „Na cały głos”
Kibicowałam w tej kategorii Jaredowi Harrisowi i szczerze mówiąc, trochę mi przykro, że nie wyszedł z gali ze statuetką. Muszę jednak przyznać, że występowi Russela Crowe nie można odmówić znakomitości, więc niech ma, co jego, a dzięki temu, dostaliśmy komentarz na temat sytuacji w Australii.
AKTOR DRUGOPLANOWY W SERIALU, SERIALU LIMITOWANYM LUB FILMIE TELEWIZYJNYM: Stellan Skarsgård, „Czarnobyl”
Liczyłam na Andrew Scotta i jego pamiętny występ we „Fleabag”, więc jestem trochę obrażona. Na szczęście Skarsgård miał naprawdę świetną mowę, zatem trochę może im wybaczę.
Ale tylko trochę.
SERIAL DRAMATYCZNY: „Sukcesja”
Yay! Nawet nie wiem, co napisać. „Sukcesja” to jeden z najlepszych seriali, jakie widziałam w tym roku. To również jeden z tych seriali, które mają lepszy drugi sezon od pierwszego.
Oglądajcie, bo jest na HBO GO.
AKTORKA W KOMEDII LUB MUSICALU: Phoebe Waller-Bridge, „Fleabag”
Moja druga faworytka. Nie mogło być inaczej. Rola Phoebe Waller-Bridge jest wybitna, tak jak całe „Fleabag”. Jakby ona nie dostała, to naprawdę bym się obraziła na to całe HFPA jeszcze bardziej niż jestem.
FILM ZAGRANICZNY: „Parasite”
Szkoda mi „Portretu kobiety w ogniu”, bo nie został nawet zgłoszony przez swój kraj jako kandydat do Oscara, a to genialny film i niezwykły w swoim opowiadaniu o fascynacji. Trudno mi się jednak nie cieszyć z nagrody dla „Parasite”, ponieważ Joon-ho Bong zrobił tak wybitne dzieło zaangażowane społecznie, że trudno obok niego przejść obojętnie.
AKTOR W SERIALU DRAMATYCZNYM: Brian Cox, „Sukcesja”
Bardzo mnie ta nagroda cieszy, bo szczerze, nie spodziewałam się, że Cox wyjdzie z gali ze statuetką, a był moim wielkim faworytem.
SCENARIUSZ: Quentin Tarantino, „Pewnego razu… w Hollywood”
Liczyłam, że Baumbach wyjdzie z tym Globem z gali, m.in. dlatego, że pominięto go w kategorii reżyserskiej, a scenariusz do „Historii małżeńskiej” to złotko najzłotsze pełne bólu, humoru i wszystkiego, co najlepsze.
FILM ANIMOWANY: „Praziomek”
Nie spodziewałam się, że HFPA nie nagrodzi animacji od Disneya. Chociaż serduszko mam przy „Toy Story 4”, to bardzo mnie cieszy, że doceniono Laikę, bo ta nagroda w tym momencie daje rozgłos produkcji, która go nie miała.
AKTORKA DRUGOPLANOWA: Laura Dern, „Historia małżeńska”
To również była moja faworytka, więc jak mogę się nie cieszyć. Tym bardziej, że uwielbiam ekipę „Historii małżeńskiej” i to, jak pięknie na siebie patrzą, kiedy zdobywają nagrody.
SERIAL KOMEDIOWY LUB MUSICAL: „Fleabag”
Nie mogło być inaczej. Lećcie w ogóle na Prime Video i oglądajcie „Fleabag”, bo to jedna z najwybitniejszych rzeczy, jakie pojawiły się w zeszłym roku w kulturze. Prezydent Obama poleca, a Phoebe Waller-Bridge pięknie mu dziękuje w mowie. Zresztą… zrozumiecie dlaczego, kiedy obejrzycie…
PIOSENKA: „(I'm Gonna) Love Me Again” z filmu „Rocketman”
To jest najlepsza 'feel good song' ostatniego roku, więc ta nagroda niesamowicie mnie cieszy. Elton John i Bernie Taupin jakimś sposobem nadal potrafią napisać coś oryginalnego, wpadającego w ucho i dającego nadzieję na przyszłość.
AKTORKA DRUGOPLANOWA W SERIALU, SERIALU LIMITOWANYM LUB FILMIE TELEWIZYJNYM: Patricia Arquette, „The Act”
The Act” to naprawdę znakomity serial i chociaż mocno liczyłam na nagrodę dla Heleny Bonham Carter za jej występ w „The Crown”, który był właściwie najlepszą rzeczą w trzecim sezonie serialu, to nie mogę odmówić Patricii Arquette tego, że zagrała genialnie. Poza tym, wygłosiła świetną mowę, komentującą polityczny stan Stanów Zjednoczonych.
AKTORKA W SERIALU DRAMATYCZNYM: Olivia Colman, „The Crown”
Olivia Colman jest wielką aktorką i cieszę się z każdej nagrody, którą dostanie, nawet jeśli jej występ w „The Crown” nie był wcale najjaśniejszym punktem tego sezonu i muszę przyznać, że w sumie nie była to aż tak znakomita rola, jak bym się spodziewała.
REŻYSERIA: Sam Mendes, „1917”
Nie widziałam jeszcze „1917”, więc trudno mi się odnieść do tej nagrody. Jeśli chodzi o kino wojenne, to zawsze gdzieś tam się mówi o zwróceniu uwagi na dany film w tej kategorii. Szkoda Joon-ho Bonga, bo jego reżyseria w „Parasite” to majstersztyk. Ocenię racjonalność tej statuetki, jak zobaczę film.
Poza tym, zapytam po raz kolejny, dlaczego tu był nominowany Todd Phillips, a zabrakło Baumbacha?!
AKTORKA W SERIALU LIMITOWANYM LUB FILMIE TELEWIZYJNYM: Michelle Williams, „Fosse/Verdon”
Uwielbiam Michelle Williams – to jest jedna z najlepszych osób na świecie. Była jedną z moich dwóch faworytek w tej kategorii. Powiedziała do tego przepiękną, zaangażowaną społecznie mowę, więc jeszcze bardziej ją kocham.
SERIAL LIMITOWANY LUB FILM TELEWIZYJNY: „Czarnobyl”
Czarnobyl” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przydarzyły się telewizji w ostatnich latach, a poza tym, rzecz, która przyszła uleczyć nasze serca po tym, jak Benioff i Weiss ze swoim ostatnim sezonem „Gry o Tron” spowodowali zwątpienie w to, czy nadal warto płacić za HBO. „Czarnobyl” jest genialny pod tak wieloma względami, że mogłabym je wypisywać godzinami. Zamiast tego napiszę, żebyście szli go oglądać.
MUZYKA: Hildur Guðnadóttir , Joker”
Ścieżka dźwiękowa to jeden z trzech dobrych elementów tego filmu. Podoba mi się jej odświeżająca rola w „Jokerze”. Podobnie zachwyciło mnie użycie muzyki w „Historii małżeńskiej”, więc im dwóm kibicowałam tak samo. Nagroda dla Hildur cieszy o tyle, że w Hollywood pracuje wiele genialnych kompozytorek, które często są pomijane przy rozdaniach, a tutaj autorka muzyki została doceniona i to w roku, jaki jest dla niej pasmem sukcesów.

Źródło: IMDb


AKTOR DRUGOPLANOWY: Brad Pitt, „Pewnego razu… w Hollywood”
Dafoe nie był nominowany, więc z automatu moje serce zaczęło kibicować Bradowi Pittowi. Brad sobie odebrał nagrodę za swój genialny występ, powiedział świetną mowę, w której znalazło się miejsce na niesamowicie uroczy żart o jego mamie.
AKTOR W KOMEDII LUB MUSICALU: Taron Egerton, „Rocketman”
Nagroda dla Tarona naprawdę mnie zaskoczyła, ale właściwie bardzo pozytywnie. Tak, moim zdaniem, za samą rolę statuetkę powinien dostać Leonardo DiCaprio, lecz muszę przyznać, że Egertonowi ten Glob przyda się o wiele bardziej i jest kolejnym kamieniem milowym w jego karierze.
AKTORKA W KOMEDII LUB MUSICALU: Awkwafina, „Kłamstewko”
Kocham Awkwafinę. To jest jedna z moich ulubionych osób na świecie. Nie widziałam jeszcze „The Farewell”, ale każde docenienie Awkwafiny to jest miód na moje serduszko, uszy czy na co tam jeszcze pozytywnie wpływa miód.
KOMEDIA LUB MUSICAL: Pewnego razu… w Hollywood”
Uwielbiam zarówno film Tarantino, jak i „Knives Out” Riana Johnsona. Nagroda dla „Pewnego razu… w Hollywood” cieszy mnie o tyle, że to w jakiś sposób dzieło-podsumowanie twórczości reżysera, więc fajnie, że za ten swój równoczesny hołd dla kina i rozliczenie z nim, został doceniony.
AKTOR W DRAMACIE: Joaquin Phoenix, „Joker”
Trochę się już uspokoiłam po tym, jak Adam Driver i jego genialny występ w „Historii małżeńskiej” nie został doceniony, a rola Joaquina Phoenixa została. I to nie jest tak, że ja nie doceniam tego, co aktor robi w „Jokerze”. To i tak najlepszy element tego filmu. Szkoda mi po prostu, że kolejny raz umocniony został trend, według którego wybitny aktor może dostać statuetkę dopiero wtedy, kiedy drastycznie zmieni swoje ciało do swojej roli.
Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że Phoenix skończy ten sezon jako zwycięzca, a Driver po prostu podzieli jego los i też będzie musiał jakoś schudnąć do roli czy nie wiem… zgolić się na łyso…

A właśnie – kocham przemówienie Phoenixa!

AKTORKA W DRAMACIE: Renée Zellweger, „Judy”
Na tę nagrodę jestem właściwie jeszcze bardziej zła. Głównie dlatego, że moje największe faworytki, Florence Pugh i Lupita Nyong'o, nie zostały w tej kategorii nawet nominowane. Rola Zellweger jest nudna i karykaturalna. „Judy” mocno mnie zmęczyła i choć nie oczekiwałam po tym filmie zbyt wiele, to miałam nadzieję, że aktorka uratuje sytuację.
Nie uratowała.
DRAMAT: 1917”
Nie widziałam tego filmu, więc trudno mi się wypowiedzieć.

Źródło: Hollywood Reporter


Podsumowując, tegoroczne Złote Globy były wreszcie taką galą, na jaką czekałam przez ostatnie dwa lata. Luźną, z dobrym tempem i przemowami. Może i moje typy nie pokryły się z typami HFPA, ale ostatecznie to przecież nie o to chodzi w nagrodach.

HFPA to dziwna instytucja. Wszelkie racjonalne przesłanki każą patrzeć na ich statuetki z politowaniem, ale medialny rozgłos, który mają, sprawia, że gdzieś tam jednak liczy się to, kto wygra. Tylko uwaga! Jeśli macie zamiar obstawiać Oscary i robicie sobie statystyki, to dajcie poprawkę na Globy, bo one nie muszę wyznaczać trendów na dany sezon. Mogą, ale nie muszą. W tak nieoczywistym roku, jak ten, możemy się spodziewać wszystkiego.

Jeśli chodzi o największego przegranego tego rozdania, to jest nim bez wątpienia Netflix, który zarówno w kategoriach filmowych, jak i serialowych został bogato obdarzony nominacjami, a ostatecznie wyszedł z 2 aktorskimi statuetkami.
Czy można się w tym upatrywać jakiegoś trendu?
Można, ale nie trzeba.
To Globy.
Tam można wszystko i nie trzeba niczego.



"Legiony", czyli dwóch chłopców, dziewczyna - wojenna rodzina

"Legiony", czyli dwóch chłopców, dziewczyna - wojenna rodzina



Historia Polski zasługuje na dobre filmy. Niestety, w ostatnich latach, choć można mówić o świetnych przedstawieniach danych epok, to rzadko kiedy trafiała się produkcja, która z szacunkiem ukazywała jakieś konkretne wydarzenie czy postać historyczną. Ostatnim relatywnie satysfakcjonującym przypadkiem było „Miasto 44”, ciepiące, oczywiście, na wiele typowych dla filmów historycznych przypadłości, ale mimo to, odnajdujące swój własny charakter w morzu opowieści o Powstaniu Warszawskim. Rok 2019 przyniósł nam nie jeden, a nawet dwa filmy o wydarzeniach, jakie miały miejsce na naszych terenach na początku XX wieku, czyli „Piłsudski” i „Legiony”. Ten pierwszy to o wiele dłuższy temat niż historia młodych legionistów, bo biografia Józefa Piłsudskiego posiada wady charakterystyczne zarówno dla filmów historycznych, jak i biograficznych. Ten drugi jest za to, kolejnym po „Mieście 44” przedstawicielem gatunku „trójkąt miłosny w czasach zarazy” i właśnie z tą produkcją dzieli najwięcej cech – zarówno tych pozytywnych, jak i tych negatywnych.


Żołnierze Legionów Polskich odnajdują w lesie granego przez Sebastiana Fabijańskiego Józka, o którym nie wiadomo za wiele. Jedyne, co Józek chce wyjawić to swoje pragnienie wyjazdu do Łodzi. Wskutek splotu pewnych wydarzeń chłopak znajduje się w niemalże w samym centrum celu ataku wojsk rosyjskich. Tam okazuje się, że dzięki swojemu doświadczeniu w armii tegoż zaborcy, Józek wie jak poradzić sobie w tak ekstremalnej sytuacji – zabija snajpera w bezpośredniej walce na miejskiej wieży. Od tej pory Stanisław „Król” Kaszubski, jeden ze starszych żołnierzy, grany przez Mirosława Bakę, zaczyna widzieć w nim jedną z młodych nadziei Legionów Polskich i nadaje mu nazwisko-pseudonim „Wieża”. W tym samym czasie obserwujemy rozwijające się uczucie pomiędzy Olą a Tadkiem, postaciami Wiktorii Wolańskiej i Bartosza Gelnera. Jak to w czasie wojny bywa, nikt nie może czuć się pewnie i bohaterowie muszą przyzwyczaić się do ciągłych przeszkód, jakie od tej pory będą się pojawiać na ich drodze.


Oczywiście, trójkąt miłosny w „Legionach” rozgrywa się na podobnej zasadzie, jak w wielu innych filmach historycznych, np. w „Pearl Harbour”. Dziewczyna i chłopak się kochają, planują wspólną przyszłość. Gdzieś tam z boku jest w tym czasie też „ten drugi”. W pewnym momencie chłopak wyjeżdża na front, przychodzi informacja o śmierci, dziewczyna jest przygnębiona, a jej światełkiem w mroku staje się „ten drugi”. Rodzi się nowe uczucie, wcale nie gorsze, dające nowe plany i nowe nadzieje. Sytuacja komplikuje się, kiedy okazuje się, że chłopak w rzeczywistości żyje. Dla widza jest to przypadek o tyle skomplikowany, że nie ma tu lepszego związku ani gorszego, nie ma tu lepszej ani gorszej opcji. Jest tylko opcja 1 i opcja 2 – w „Legionach” są to Józek „Wieża” i Tadeusz Zbarski. Wątek miłosny wręcz pływa w niedociągnięciach, np. nie jest nam dane zobaczyć chociaż jednej rozmowy między Tadkiem a Olą lub między Józkiem a Olą. Muszę jednak przyznać, że to właśnie dzięki niemu zostajemy odczarowani z wpisanej wręcz w naszą narodową tożsamość martyrologii, a przy wszelkich aktach poświęcenia twórcy największy nacisk kładą na to, co poświęcenie dla wolności kraju odbiera. Kiedy Zbarski zostaje przeniesiony do innego oddziału, co jest równoznaczne z wyjazdem na front, nie jest do tego wcale pozytywnie nastawiony. W tym momencie najchętniej zostałby przy swojej miłości, która nie może się podnieść po akcji, w jakiej śmierć poniosła jej przyjaciółka. Kiedy Bartosz Gelner zgłasza ten fakt do granego przez Antoniego Pawlickiego Jerzego Kisielnickiego, ten odpowiada niczym dyrektor współczesnej korporacji, że ma na pocieszenie piętnaście minut, po czym wyruszy na front. Nie widać w tym gloryfikacji heroizmu. Tak samo, jak nie widać jej w scenie zabicia przez Józka „Wieżę” rosyjskiego żołnierza. Od razu wiemy, że zdolność bohatera do takich działań jest efektem przeżyć, które postawiła na jego drodze wojna i tak naprawdę w pierwszej kolejności broni się on w tej sytuacji jako jednostka, a nie jako obrońca Polski. Jeśli chodzi o młodych legionistów, to twórcy filmu stawiają sprawę ich niezłomności jasno – żyją w czasach wojny i mają wiele marzeń i planów, ale chcą wolnej ojczyzny, więc postanawiają oddać młodość w szczytnym celu. Bohater Fabijańskiego nie ma od początku takiego nastawienia. On już przeżył swoje w armii i teraz chce pojechać do Łodzi i żyć sobie normalnie bez walki. Niestety, jeszcze nie czas na takie pragnienia, więc również on musi odnaleźć w walce o niepodległość swoją ideę. Idealnym równoważnikiem jest postać grana przez Mirosława Bakę, dla którego wolna Polska jest celem najwyższym i ani mu się śni z niego zrezygnować bez znaczenia jak wysoka byłaby cena.

Widać, że „Legiony” swoje kosztowały. Sekwencja batalistyczne robią jednak wrażenie. Co ważne, dużą wagę przyłożono do tego, aby najważniejszy był w nich brud, piach i bałagan. Nie wszystkie efekty specjalne wyglądają jednak naturalnie. Mamy potrójny wielki wybuch, po którym można uznać, że faktycznie wydano na niego dużo pieniędzy, ale jest zbyt patetyczny, zważywszy na to, jakich scen twórcy starali się dotąd uniknąć.


W tym momencie pora zakończyć wymienianie pozytywnych aspektów „Legionów”. Jak widzicie, jest to produkcja niepowielająca wielu błędów kina historycznego, ale nie znaczy to, że nie posiada ona żadnych innych wad. Po pierwsze Dariusz Gajewski, reżyser filmu, nie do końca potrafił utrzymać kontrolę nad tempem „Legionów”, a w wielu momentach można też odczuć źle postawione akcenty, np. kiedy na pół godziny zapominamy o jakimkolwiek wątku miłosnym, ale na koniec znów mamy wierzyć, że to on był w tym wszystkim najważniejszy. Produkcja jest też o co najmniej dwadzieścia minut za długa, co jest zresztą wynikiem wymienionych wcześniej problemów. Najgorsze jest to, że Gajewskiemu zabrakło wyważenia w elementach kluczowych dla komfortu śledzenia wydarzeń, a więc w elementach kluczowych, przede wszystkim, dla widza. Gdyby tylko „Legiony” dostały reżysera, który potrafiłby zrezygnować z martyrologicznych klisz, tak, jak Gajewski i umiałby też wyrównać tempo filmu, to prawdopodobnie dostalibyśmy najlepszą polską produkcję historyczną dwudziestego pierwszego wieku.



Jestem zachwycona przekazem „Legionów”, ale wciąż rozczarowała mnie jednak ich struktura, która uniemożliwia śledzenie losów bohaterów ze stałym zainteresowaniem. Biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety, uważam, że tak czy tak, lepiej obejrzeć „Legiony” niż „Piłsudskiego”. Obie produkcje mają swoje formalne problemy, ale to ta pierwsza wychodzi z nich, mimo wszystko, obronną ręką i daje jakąś iskierkę nadziei, że jest jeszcze szansa na jakościowe kino historyczne w Polsce. Muszę jednak zaznaczyć, że jest to ten rodzaj tekstu kultury, w którego analizie ponadnormatywnie ważny jest kontekst gatunkowy, szczególnie ten charakterystyczny dla naszego narodu.

Legiony”, jakie mnie nie do końca usatysfakcjonowały, to jednak wciąż najlepszy polski film *historyczny po „Mieście 44”.

*nie biorę pod uwagę filmów, skupiających się na ukazaniu danej epoki („Zimna wojna”, „Ida”) ani biografii. Chodzi mi, przede wszystkim, o kino historyczne.

PS Proszę, nie zatrudniajcie więcej tego samego aktora do grania podobnej roli w dwóch filmach w jednym czasie.

Wiecie, ile mi zajęło wydedukowanie, w którym filmie bohater Grzegorza Małeckiego wstąpił do Legionów?

"Wszystko dla mojej matki", czyli o celu jako najważniejszej ludzkiej potrzebie

"Wszystko dla mojej matki", czyli o celu jako najważniejszej ludzkiej potrzebie



Jak ja lubię pisać o debiutach! Czasami reżyserzy i reżyserki na ich etapie są jeszcze nieokrzesani, czasami potrafią przeskoczyć jakiekolwiek oczekiwania. Tak było dwa lata temu w przypadku Jagody Szelc i „Wieży. Jasnego dnia”. Niby pierwsza pełnometrażowa produkcja fabularna młodej artystki, ale równocześnie to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Z tegorocznych debiutów na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni największe oczekiwania miałam co do „Wszystko dla mojej matki” Małgorzaty Imielskiej. Imielska ma, co prawda, bardzo bogatą dokumentalną filmografię, co również widać w jej najnowszym dziele.


Grana przez Zofię Domalik Ola mieszka od roku w zakładzie poprawczym dla dziewcząt, do którego trafiła z domu dziecka za liczne ucieczki i kradzieże. Matka zostawiła ją tam dla kariery lekkoatletycznej. Ola ma po niej jedynie kamerę z filmem ze swojego dzieciństwa. Teraz ambicją Oli jest ćwiczyć lekką atletykę i dojść do takiego poziomu, aby jej matka ją wreszcie dostrzegła. Ten punkt wyjścia jest jednak jedynie stelażem fabularnym, za pomocą którego Imielska chce opowiedzieć o pustce, beznadziei, poszukiwaniu miłości i wszystkich grzechach polskiego systemu resocjalizacji. Każda z dziewczyn ma jakiś cel. Jedna chce urodzić dziecko i oddać je matce na wychowanie, druga zebrać pieniądze na leczenie brata, a jeszcze inna powiedzieć wreszcie rodzicielce o gwałcie, który był przyczyną morderstwa, jakiego dokonała. Każda z nich kiedyś w końcu wyjdzie przecież z zakładu i będzie musiała żyć z galerią traum, które przeżyły. Reżyserka już w pierwszych scenach zaznacza, że w tej historii będziemy się skupiać na uczuciach bohaterek, jakie znalazły się w tym miejscu w życiu tylko dlatego, że urodziły się w takich, a nie innych rodzinach. Szansą dla nich jest często miesięczny wyjazd do jakiejś bezdzietnej rodziny, co przytrafia się Oli, ale i przy wysyłaniu dziewczyn na takie wyprawy trzeba je ludziom wcisnąć, niczym gorszy towar na targu. Ola o tym wie. Ola wręcz sama zachęca pewną parę do wzięcia jej na miesiąc, bo spod Olsztyna, gdzie mieszkają, mogłaby łatwiej znaleźć swoją biologiczną matkę.


Imielska jest tak niezwykle świadoma tego, z czym muszą mierzyć się nastolatki z trudną przeszłością. Wiele było jednak już w Polsce twórców, którzy próbowali podjąć temat młodzieńczych błędów i rozterek, kiedy nie masz za bardzo nikogo, od kogo możesz się nauczyć normalnego życia. Dawno nie widziałam jednak tak humanistycznego obrazu o losach trudnej młodzieży w Polsce. Reżyserka wybiera na główną bohaterkę dziewczynę, jaka wiele lat temu obrała sobie za cel odkrycie prawdy o tym, co trzyma ją jeszcze w przeszłości. Przez cały film możemy się jednak zastanawiać, czy aby na pewno motywacją Oli jest poznanie matki. Imielska wysnuwa w swoim debiucie fabularnym pewien wniosek na temat człowieczeństwa: co by się nie stało, każdy potrzebuje jakiegoś celu.


Najważniejszym, co twórczyni „Wszystko dla mojej matki” chce nam przekazać, jest jednak jej oburzenie polskim systemem resocjalizacji. Systemem niezwykle wadliwym, w którym niekoniecznie jest szansa na jakąkolwiek zmianę. Zakład nie posiada w końcu zbyt wielu pracowników, jakim naprawdę zależy na zmianie życia dziewczyn, a kiedy tylko przybywa jakaś nowa, okazuje się, że pomimo trudności i zła, kryjącego się za drzwiami ośrodka, przebywanie tam, to najlepsze, na co ma szansę i tylko tu znajdzie zrozumienie. Nawet jeśli poza tymi dobrymi, znajdzie też takich, którzy będą chcieli wykorzystać to, jak mało możliwości mają dziewczyny z zakładu poprawczego.

Świat nie chce przecież u siebie trudnej młodzieży.
Świat nie chce uczyć przystosowania jej do normalnego życia.
Świat nie chce wychowania i inkluzji do społeczeństwa

Świat chce kary za życie, które nie jest winą żadnej z nastolatek.

Bo świat chce mieć kogoś gorszego.
Kogoś, kogo będzie łatwiej wykorzystać.

Imielska nie chce takiego świata.

Imielska szuka świata, w którym społeczeństwo trudnej młodzieży społeczeństwem

Imielska, niczym Borszewicz, szuka świata, w którym człowiek człowiekowi człowiekiem.

Co Vega ma do powiedzenia o polityce w swojej "Polityce"?

Co Vega ma do powiedzenia o polityce w swojej "Polityce"?



Patryk Vega jest jednym z najciekawszych zjawisk popkultury współczesnej Polski. Większość jego filmów spotyka się z powszechną krytyką, ale mimo to, na każdy z nich czeka się jak na świeże bułeczki. Trzeba przyznać, że droga do ukształtowania charakterystycznego dla tego twórcy stylu była dość wyboista i zawierała w sobie brutalne rozprawy z polskimi służbami („Pitbull”, „Służby specjalne”), żenujące próby rozbawienia widowni („Ciacho”, „Last Minute”), polskie exploitation o tym, jak głupi są nasi gangsterzy („Pitbull: Nowe porządki”, „Pitbull: Niebiezpieczne kobiety” i dwie części „Kobiet Mafii”) i wreszcie kino niby-zaangażowane („Botoks”). To właśnie ten ostatni film, mający pokazywać wszystkie grzechy polskiej służby zdrowia, a w rzeczywistości będący antyaborcyjną i antymedyczną propagandą, obraźliwą nie tylko dla medyków i ratowników, ale także dla całego społeczeństwa, wywołał w kraju największe oburzenie. Zrobił też najwięcej hałasu. Od tego filmu nazwisko Patryka Vegi było równoznaczne z jakąś kontrowersją, spowodowaną nie tyle przez same elementy składowe produkcji, ale mistrzowski marketing twórcy. No bo kto nie słyszał o scenie seksu z psem czy obrazie martwego płodu zrobionego w CGI? Nawet jeśli ostatecznie okazywało się, że poza swoim antyaborcyjnym manifestem, „Botoks” nie prezentował nic odkrywczego, a same sceny były zbiorkiem sprośnych żarcików, znanych dobrze wszystkim Polakom. „Polityka” była reklamowym samograjem. Krytyka polskiej sceny politycznej nie jest ani trudna, ani oryginalna. Różnią się tylko sposoby, w jaki uprawiamy ową krytykę – jedni wybierają spojrzenie iście tragiczne, inni komiczne, a jeszcze inni tragikomiczne. Prym wiodą od lat, oczywiście, kabarety, które mają być komiczne, ale niestety, wychodzi im to żenująco lub znośnie, ale w końcu nudno, jak było w przypadku „Ucha prezesa”. No właśnie – pierwszą rzeczą, nad jaką się zastanawiałam, kiedy Vega ogłosił produkcję „Polityki”, było to, jaki charakter nada wydarzeniom. Po zwiastunie wydawało się, że najbliżej temu będzie do tragikomizmu. Tak, mnie trailer tego filmu naprawdę się podobał. Miałam już pewne obawy, ponieważ wiem, że reżyser potrafi pokazać wszystkie najlepsze sceny w zapowiedziach, ale wciąż wmawiałam sobie, że nie musi tak być i tym razem. Tym bardziej, że wciąż słyszeliśmy o „kontrowersjach i trudnościach”. Można było wierzyć. Można było nie wierzyć. Nie dało się jednak nie czekać.

Czy było warto?



Polityka” zaskoczyła mnie już na samym początku podziałem na segmenty. Każdy, kto oglądał choć jeden film Patryka Vegi, wie, że jego najważniejszym problemem jest nieumiejętność nadawania swoim produkcjom jakiejkolwiek koherentnej struktury. Bohaterowie potrafią pojawić się na początku filmu, dostać niezłe przedstawienie, a potem zniknąć i pojawić się dopiero w ostatnich scenach. Takim bałaganem były „Kobiety Mafii” i „Botoks” - oba widocznie nagrywane jako seriale, ale zmontowane w film pełnometrażowy. Oba zostały w końcu wypuszczone w formie serii. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ten los podzieliła również „Polityka”, która posiada segmenty, ale każdy z nich wygląda jak zapowiedź epizodu. Jak to bywa w serialach, ich jakość absolutnie nie jest równa.


Każdy segment wybiera sobie jedną z wielu historii dotyczących polskiej polityki lub jej pochodnych. Wszystkie, oczywiście, mają ten typowy dla Vegi tabloidowy sznyt. Bezrefleksyjne podejście do postaci i wydarzeń ich dotyczących. Symetrystyczna percepcja polityki jako takiej. Mamy złych, gorszych i najgorszych, a poza tym, żadnej nadziei na zmianę. To, co musicie zapamiętać, to, że polityka psuje ludzi do szpiku kości. Najlepiej obrazują to trzy historie, czyli „Pani premier”, „Pupil” i "Prezes", w których poznajemy postacie wzorowane kolejno na Beacie Szydło, Bartłomieju Misiewiczu (choć twórcy napisali, że tak nie jest, bo pozew etc.) i Jarosławie Kaczyńskim. Prosta kobieta ze wsi i młody, mało inteligentny absolwent szkoły pewnego ojca dyrektora wkraczają w wielki świat machlojek, odwiecznej walki dwóch partii i reszty bałaganu, związanego z byciem politykiem. U premierki dochodzi do ostatecznej erozji lęków, wątpliwości i irytacji zacietrzewieniem w braku własnego zdania w czasie afery z premiami dla ministrów. Upokorzona musi oddać stanowisko młodszemu, ale wciąż może sobie wrócić na wieś, do starego życia i obrać ziemniaczki z mężem. „Pupil” nie ma jednak takiego szczęścia. Z początku pławi się w możliwościach, jakie daje mu Ministerstwo Obrony Narodowej, wykraczając, oczywiście, poza prawa, które posiada. Ostatecznie los odpłaca się mu za wszystkie wyrządzone innym ludziom krzywdy i jego kariera kończy się tak szybko i z takim impetem, z jakim się zaczęła. Tak czy tak – to nie jest jego wina. To nie jest nawet wina ludzi, którzy go wpędzili i utrzymali w takiej sytuacji. To wina polityki. Przez nią, oczywiście, najbardziej zepsuty jest Pan Prezes. Po wypadku ma on przydzielonego rehabilitanta, spędza z nim dużo czasu, są też sugestie co od homoseksualizmu bohaterów, jest miło, ciepło i przyjemnie, ale wszystko kończy się ostatecznym potwierdzeniem, że dopóki w rozmowie nie pojawia się polityka i spojrzenie na drugiego człowieka przez pryzmat jego poglądów, to z każdym można się dogadać.


Głównym bohaterem „Polityki” jest właśnie nasza społeczna percepcja polityki. Jak to w polskich kabaretach, politycy kradną, oszukują, zdradzają. Poza tym, nie liczą się dla nich idee, ale sama możliwość rządzenia i ustawienia się na całe życie. Patryk Vega nie wychodzi w swoim filmie ponad to, co możemy zobaczyć w Mrągowie. „Polityka” to po prostu zbiorek historyjek o ludziach, którzy być może, kiedyś byli dobrzy, ale teraz, wypruci z wszelkiej moralności, widzą w swoim życiu tylko jeden priorytet – mieć władzę. W ostatnim akcie wprowadzony zostaje bohater Daniela Olbrychskiego, w którego wjechała kolumna z premierką, i którego opozycja chce wykorzystać w swojej kampanii. Ten zgadza się startować, skrzętnie przygotowuje sobie program wyborczy, po czym postać wzorowana na Grzegorzu Schetynie porywa mu na strzępy kartkę z pomysłami i radzi nie myśleć za dużo o ideach na zmianę kraju. To wszystko doprowadza Olbrychskiego do pokazania swoich gołych pośladków na pierwszym posiedzeniu sejmu.


Patryk Vega ma lepsze i gorsze filmy. Trzeba przyznać, że ostatnio udawało mu się jednak unikać tworzenia filmów nudnych. „Polityka” jest jednak obrazem najgorszych wyobrażeń o produkcji Vegi, dotyczącej polityki. Do tego jest jeszcze okropnie nudna i nieangażująca, a zakończeń posiada więcej niż „Powrót Króla”. Marketing zapowiadał, moim zdaniem, coś o wiele bardziej tragikomicznego. Na pewno nie spodziewałam się, że Vega doprowadzi w tym filmie do dwukrotnego gwałtu na jednej ze swoich bohaterek, zostawiając to absolutnie bez żadnego komentarza. Ale taki właśnie jest ten film – niczym martwy znak, pozostawiony przez Patryka Vegę na szlaku jego filmograficznej ścieżki.

Najgorsze, że ja jestem pewna, że Vega byłby w stanie zrobić lepszy film. Najgorsze, że aktorzy są naprawdę znakomici w swoich rolach i świetnie się bawią, z zapadającym w pamięć Antonim Królikowskim na czele, więc mi ich bardzo szkoda.

No można było zrobić ten film lepiej.

Ale po co?

Przecież sprawdzona konwencja się sprzedaje.


Porozmawiajmy o kobietach i wrestlingu, czyli dlaczego "GLOW" jest takie dobre

Porozmawiajmy o kobietach i wrestlingu, czyli dlaczego "GLOW" jest takie dobre



Każdy ma takie seriale, do których zbiera się latami. Żadne pozytywne opinie, żadne reklamy nie mogą wtedy ruszyć człowieka do takiej produkcji. Ja tak miałam właśnie z „GLOW”. Słyszałam od znajomych, że oglądają i polecają. Czytałam pozytywne recenzje. Nawet kiedy serial wkroczył na rozdania, nie przekonałam się do obejrzenia go. Sama tematyka jakoś mnie nie porywała, a rzeczy żerujących na retromanii miałam już serdecznie dosyć, więc nie bardzo chciałam śledzić cokolwiek dziejącego się w latach osiemdziesiątych. Wraz z trzecim sezonem doszły mnie jednak słuchy o wielkim sukcesie, jaki osiąga ten serial w rozwijaniu swoich postaci. Postanowiłam spróbować i… dawno nie zżyłam się tak z bohaterami żadnej odcinkowej produkcji („Downton Abbey”, które ostatnio namiętnie oglądam, nie liczę, bo mam z nim jednak jakąś przeszłość, choć to mój pierwszy seans całości).


W pierwszym odcinku „GLOW” poznajemy, fantastycznie graną przez Alison Brie, Ruth. Dziewczyna nie czerpie satysfakcji ze swojego życia. Od zawsze marzyła o byciu aktorką, ale z każdego castingu zostaje odesłana z kwitkiem i to raczej nie przez swój brak talentu. Ruth marzy po prostu o wielkich rolach i nie widzi siebie za bardzo w roli asystentki przynoszącej kawę głównemu bohaterowi. Tylko że to jeszcze nie są czasy, w których kobieta może zagrać prezesa firmy. Wskutek pewnych wydarzeń Ruth ląduje na castingu do serialu „GLOW”, projektu przedstawiającego fabularyzowane walki wrestlerek, realizowanego przez Sama Silvię, reżysera mającego najlepsze lata już za sobą, i Basha Howarda, jeszcze nie do końca dojrzałego, dwudziestoparoletniego, początkującego producenta z pieniędzmi swojej matki. (Samo "GLOW" jest elementem historycznym, a postacie, w które wcielają się w nim, m. in. Ruth inspirowane są wrestlerkami z prawdziwego "GLOW".) Wszystko wydaje się iść w dobrą stronę. Ruth prezentuje swój monodram, żeby ostatecznie znaleźć się na pokładzie „GLOW”. Aż nagle do budynku wkracza jej przyjaciółka Debbie i oskarża ją o sypianie z jej mężem. Tu pora wrócić do scen z początku pierwszego odcinka, z których dowiadujemy się, że Debbie nie pracuje, ponieważ wybrała życie jako pełnoetatowa żona i matka. Z wielką dumą opowiada Ruth o swoim życiu, podkreśla, że nie musi się martwić o pracę i inne związane z nią rzeczy. Zarabia mąż i tyle, choć wiemy, że kobieta pracowała wcześniej jako aktorka i prezenterka. Chwilę później twórcy pokazują nam, że ów mąż zdradza Debbie właśnie z Ruth, zatem jej oskarżenia są jak najbardziej zgodne z prawdą. Dynamiczna i brutalna kłótnia między bohaterkami, jaka odbywa się na ringu sprawia, że Sam chce zatrudnić obie bohaterki i zrobić z postaci Debbie protagonistkę, a z Ruth antagonistkę. Udaje się złożyć różnorodną pod względem etnicznym obsadę „GLOW”, a dzięki wieczorowi u Basha każda z aktorek ma już też własną, boleśnie i rasistowsko przerysowaną postać. Choć dziewczyny mają różne oczekiwania co do tego, jak program wpłynie na ich życie i pochodzą z różnych środowisk, to łączy je poszukiwanie własnego sposobu na kobiecość i próba pogodzenia się z przeszłością. Żadna z nich nie wie jednak, jak wielki wpływ będzie miało na nie „GLOW”. Większość traktuje to po prostu jako jednorazową przygodę.



Rozwój postaci faktycznie jest tym, co w serialu najlepsze. Wielka w tym zasługa scenarzystów, którzy uczynili z nich bohaterów niezwykle niejednoznacznych. W końcu na pierwszy plan została wysunięta Ruth, która we współpracy z mężem Debbie zniszczyła jej małżeństwo. W żadnym momencie nikt nie zamierza Ruth tu usprawiedliwiać. Postać Alison Brie dostaje za to bardzo dużo miejsca, żeby pogodzić się z grzechami przeszłości i uświadomić sobie, że nie wszystko da się wynagrodzić. Debbie, świetnie zagrana przez Betty Diplin, znajduje się, jakby się tak zastanowić, w jeszcze gorszym położeniu. Dowiedziawszy się o zdradzie, postanowiła podjąć jak najbardziej radykalne kroki, aby pokazać, że nie potrzebuje ani Ruth, ani swojego męża, ale czego by nie zrobiła, wciąż wracają wspomnienia i świadomość, że nie stworzy takiej rodziny, o jakiej marzyła. Dochodzi do niej też, że nikt nie zwróci jej lat, które poświęciła dla męża. Fakt, ludzie wciąż pamiętają o jej rolach, lecz to nie wystarcza. Debbie musi zrobić z siebie markę. Jej wątek jest jednak dla mnie najbardziej problematyczny, ponieważ jakoś na przełomie drugiego i trzeciego sezonu twórcy zatracili trochę esencję tego, czego właściwie Debbie potrzebuje, czyli spełnienia i bliskości. Kiedy zaczyna się robić ciekawie w aspekcie jej pracy jako producentki, zostają do tego dorzucone narkotyki. Problem w tym, że na zasadzie totalnie jednorazowego skoku. Debbie w jednej scenie odkrywa biały proszek w portfelu Sama, wciąga go przed wejściem na ring, doprowadza do wypadku, potem wciąga znowu, a na koniec zarówno my, jak i scenarzyści, o tym zapominamy, choć jej drugie zażycie pokazane jest niczym cliffhanger. Mam twórcom za złe to, z jaką niekonsekwencją postępowali w pewnym momencie z Debbie, bo gdyby nie to, jej wątek byłby nawet ciekawszy niż historia Ruth. U żadnej innej postaci nie ma takiej niekoherencji, jaka jest u naszej „Liberty Bell".



To, co zaskoczyło mnie w „GLOW” najbardziej, to fakt jak bardzo niespodziewanie rozwijają się niektórzy bohaterowie. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że Bash z lekko irytującego bananowego dziecka tak płynnie zmieni się w kwestionującego swoją seksualność i motającego się w trybie dużego chłopca neurotyka. Kiedy oglądałam pierwszy sezon, raczej nie nastawiałam się, że jego postać będzie też miała aż takie znaczenie dla bohaterek, że dla niektórych z nich stanie się najlepszym przyjacielem i współpracownikiem. Sam Chris Lowell jest zresztą świetny w tej roli. Aktorsko na głowę bije jednak całe towarzystwo Marc Maron. Jego Sam Silva z początku wydaje się być typowym gburem, który nie może pogodzić się z tym, że jako kreatywny i ekscentryczny twórca filmów science fiction, zostaje przy produkcji „GLOW” sprowadzony do roli wykonawcy pomysłów Basha, ponieważ jego własne zostają uznane za zbyt skomplikowane dla widowni. Z każdą chwilą pojawiają się jednak kolejne okoliczności, jakie sprawiają, że Sam musi sobie radzić nie tylko z zawirowaniami w serialu, ale także z nową życiową rolą, miłością do młodszej i zajętej kobiety oraz problemami zdrowotnymi. Zarówno Bash, jak i Sam posiadają jedne z najlepszych relacji w całym „GLOW” - Bash z Carmen, a Sam z Ruth. Obie maksymalnie urocze i świetnie rozpisane, choć w tym drugim przypadku scenarzyści nie spodziewali się chyba, że aktorzy będą mieli aż tak świetną chemię, że dobrze byłoby iść z nim krok dalej.



Gdy tworzy się serial tak silnie obsadzony przez kobiety, dobrze by było wykorzystać to do wątków mocno osadzonych w kontekstach społeczno-polityczno-gospodarczych. Tym bardziej, że mówimy tu o bohaterkach, które zajmują się czymś tak niekonwencjonalnym, jak granie w serialu wrestlingowym. Trzeba przyznać, że twórcom kilka rzeczy się jednak i w materii poruszania ważnych tematów udało. Świetnie działa sprawa Debbie, która musi sobie poradzić jako pracująca w showbiznesie rozwódka w latach osiemdziesiątych – w świecie rządzonym przez mężczyzn. Podobnie jest z wątkiem Ruth – zdesperowana dziewczyna, walcząca na castingach o silne role dla kobiet, nie do końca poradziła sobie przecież w „siostrzanej” miłości i wsparciu. Przez nie scenarzyści przekazują swoją korespondencję z percepcją feminizmu. Bardzo dobrze jest poprowadzony wewnętrzny konflikt Basha w sprawie jego orientacji seksualnej. Jest on rozwijany od samego początku powoli i bezinwazyjnie, co jest ważne, zważywszy na to, na jakie duże dziecko kreowany jest ten bohater. Zresztą i między dwiema wrestlerkami rodzi się w końcu uczucie, co jest jedną z najsłodszych rzeczy w serialu.


Wielu widzów ma problem z latami osiemdziesiątymi w „Stranger Things” i tym, jak bardzo nienaturalnie wypadają przez nadmierne eksponowanie elementów retro. „GLOW” radzi sobie ze tą epoką o wiele lepiej niż produkcja braci Duffer. Soundtrack czerpie więcej z nieco zapomnianej klasyki ejtisowych dyskotek, postacie ubierają się według standardów swoich czasów, a nawet color grading schodzi lekko w szarość. Serial nie żeruje na retromanii, nie posiada nawet wielu obowiązkowych elementów produkcji, które w przeciwieństwie do niego to grają na nostalgii. Życie codzienne bohaterów zostaje przedstawione w niesamowicie zwykły sposób, nie ma w nim zbyt wielu kolorowych strojów i dziwnych fryzur. Wszystko to pojawia się na ringu, który jest miejscem przeznaczonym dla cekinów, błyskotek i pięknie upiętych włosów. Gdy w trzecim sezonie „GLOW” jest coraz mniej scen na ringu, na co narzeka zresztą wiele osób, okazuje się, że nawet kiedy aktorki zaprzyjaźniły się razem ze sobą, weszły w związki i zamieszkały blisko siebie w wyniku wspólnej pracy na planie, to i granie w serialu o wrestlingu może pewnego dnia spowszednieć, kiedy nie mamy już o nim nic ciekawego do powiedzenia, a głowę zajmuje nam raczej to, czy nasze dziecko nie zbiegło aby do kasyna, a nie kombinowanie, o co tym razem mogą walczyć „Zoya the Destroya” i „The Liberty Bell”.



GLOW” jest jednym z moich największych zaskoczeń tego roku. Jak to bywa z serialami, jakie długo się odkłada, nie spodziewałam się jakichś cudów. I właściwie – cudów też nie dostałam. Tylko że nie o to mi chodzi w tego rodzaju produkcjach. Chciałam dostać charyzmatycznych bohaterów, dla których będę chciała wciskać na Netflixie „Następny odcinek”. Chciałam dostać serial, umożliwiający mi wejście w temat, z jakim nie miałam dotąd w ogóle do czynienia. I wszystko to dostałam. Poza tym, przypomniałam sobie też o kilku piosenkach i dowiedziałam się jak świetnymi aktorami są Alison Brie, Betty Diplin i Marc Maron.

Czasami warto obejrzeć serial.
Czasami warto obejrzeć serial o kobiecym wrestlingu.

Nawet jeśli to już bardziej serial o kobietach, które gdzieś tam pracują w serialu o kobiecym wrestlingu, ale poza tym, przeżywają życie i godzą się z samymi sobą.